Tej nocy Willowi śnił się pogrzeb Malfoya. Od razu domyślił się, że to sen, bo nie przychodził mu do głowy jeden sensowny powód, dlaczego Malfoyowie mieliby go zaprosić. Spędzenie z kimś kilku godzin w zatęchłej celi w katakumbach nie można uznać za czas sprzyjający budowaniu przyjacielskich relacji. Will został jednak wychowany przez rodziców na człowieka kulturalnego i uprzejmego, a przy tym najwyraźniej miał w sobie trochę masochizmu. Grzecznie poczekał do końca nieprawdziwej uroczystości i dopiero wtedy nakazał sobie się obudzić.
Przewrócił się na plecy i zagapił na zaróżowiony od świtu sufit.
Była sobota.
Leżał w łóżku w swoim pokoju na Grimmauld Place.
Badfaith był martwy.
Malfoy przeżył.
Rome przeżył.
I, co najważniejsze – przeżył też sam Will.
Rome wyszedł ze Świętego Munga dopiero poprzedniego wieczoru, po trzech dniach spędzonych na oddziale urazów pozaklęciowych i choć w końcu udało mu się stanąć na nogi, wciąż krzywił się przy gwałtownych ruchach. Will, po obejrzeniu na szybko przez uzdrowicielkę, oprotestował próbę wpakowania go do szpitala, ale po powrocie na Grimmauld Place spał prawie dobę. Demeter pierwszy nie powiedziała mu ani słowa, mimo to wyczuwał, że była zawiedziona jego bierną postawą i kiepskimi zdolnościami ofensywnymi.
Dave nie miał żadnych skrupułów.
— Dałeś się zrobić jak dziecko — chichotał przy śniadaniu. W zasadzie robił to za każdym razem, gdy widział Willa. — Nikomu nie udałoby się piękniej wleźć w ewidentną zasadzkę. Taki z ciebie auror, jak ze mnie baletnica.
— Och, zamknij się — warknął Will.
Cisnął talerz na stół, rozchlapując owsiankę. Nie potrzebował złośliwych komentarzy Dave’a, żeby czuć się jak ostatnia ofiara losu. Po powrocie w biurze nie dadzą mu żyć – będzie ulubionym tematem do żartów przez kilka miesięcy, spychając w niepamięć Donnella i jego odgryzający dłonie worek na kradzione fanty. Chris posika się ze śmiechu. Będzie to wyciągał latami przy każdym wyjściu na piwo. „Znacie mojego kumpla, Willa? Prawie dał się zabić podczas rutynowego patrolu”.
Westchnął. Może lepiej od razu utopić się w Tamizie?
— Na obronę pana Lesage'a, pragnę przypomnieć, że ja i porucznik Silverfield osobiście wysłaliśmy go do tej krypty — zauważył Malachi.
Odchylił się na oparciu krzesła i zaczął kręcić młynka kciukami splecionych na brzuchu dłoni.
— Badfaith był zdolniejszy od wielu doświadczonych aurorów i udało mu się wciągnąć w pułapkę nawet samego Malfoya, słynącego ze swoich zdolności w wychodzeniu obronną ręką ze wszystkich kłopotów. Żałuję, że wciąż go nie poznałem, to naprawdę musi być czarujący człowiek.
Will zagapił się w przestrzeń.
— Malfoy — mruknął. — Badfaith był Malfoyem.
Malachi posłał mu rozbawione spojrzenie.
Dzień po akcji w walijskich katakumbach Zabini dostał wiadomość od Ambrose’a Greya, tajemniczego amerykańskiego informatora, z którym kontaktował się Malfoy i który okazał się prywatnym detektywem ze sporą domieszką krwi fearie. Grey wreszcie dotarł do osób, które znały Badfaitha, zanim stał się psychopatycznym nekromantą – według tych informacji nazywał się George Wilson, zupełnie przeciętnie i normalnie, urodził się w sześćdziesiątym ósmym w Teksasie, ojciec nieznany, matka, czarownica półkrwi, całe życie pracowała w magi-aptece, siostra bliźniaczka zmarła we wczesnej młodości na klątwę krwi.
George Wilson. Biorąc pod uwagę skłonność Badfaitha do dramatyzmu, nikogo nie powinno dziwić, że nadał sobie nowe, pretensjonalne nazwisko.
— Och, bardzo sprytne — odezwał się Malachi.
Dee uniosła brew.
Malachi zahuśtał się na tylnych nogach krzesła.
— Mal foi w dosłownym tłumaczeniu z francuskiego oznacza złą wiarę. Słowo deus pochodzi z łaciny i oznacza boga. Malfoyowie zawsze mieli tendencje do łacińskich imion. A my od początku mieliśmy to pod nosem.
— Deus Badfaith, bóg złej wiary — wymamrotał Will. — W sumie pasuje.
Teraz, gdy się nad tym głębiej zastanawiał, dostrzegał podobieństwo Badfaitha do Malfoyów, choć było to jak patrzenie przez zaparowaną szybę – wszystkie cechy wydawały się rozwodnione, rozmyte, bardziej normalne. Włosy Badfaitha były ciemniejsze, raczej blond niż białe, oczy nie aż tak intensywnie niebieskie, rysy mniej ostre. Najwyraźniej malfoyowska zdolność do wychodzenia cało z każdej opresji w jego przypadku też była ograniczona.
A może po prostu wykorzystał swój limit szczęścia.
Tak jak Will, któremu nie udało się odzyskać różdżki, przez co był skazany na pomoc współpracowników, zwłaszcza w kwestiach transportu.
Bardzo irytujące.
Belle wyciągnęła z podanych jej przez Ilię papierów zdjęcie rodzinne Wilsonów.
— Cóż, przynajmniej teraz wiemy, kim była ta dziewczyna. To urocze, jak bardzo był związany z siostrą — sarknęła.
Will skrzywił się. Według przysłanych Greya dokumentów Badfaitha łączyła z siostrą głęboka więź, a po jej śmierci rzucił się ku nekromancji, pragnąc przywrócić ją do życia. Will nie był pewien, czy powinien współczuć i przyjąć do wiadomości, że Badfaith miał ludzkie odruchy. Trochę bał się zapytać o istotę tej „głębokiej więzi”.
— Była blondynką — zauważył Dave. — Skąd nagle wzięła mu się obsesja wobec rudych?
Malachi rozłożył ręce.
— Niezbadane są umysły psychopatów.
Will przewrócił oczami i sięgnął do stojącego na blacie stołu kosza, z którego wyłowił dorodną czekoladową babeczkę.
Paczka została poprzedniego wieczoru osobiście dostarczona na Grimmauld Place przez niewielką delegację Malfoyów, składającą się z Cisse, Bran oraz Jona, wciąż podrapanego i posiniaczonego, ale przynajmniej żywego. Wciąż nie było do końca wiadome, jak młodzi Malfoyowie znaleźli się w jaskini. Mina Jona nie stała się nawet odrobinę mniej złowieszcza, przez co Will, chwilowo pozbawiony różdżki, czuł się jeszcze bardziej zaniepokojony.
Szkoda, że aurorowi nie wypadało używać wyrażenia „śmiertelnie przerażony”.
— Mama mówi, że tacie nic nie będzie — poinformowała Cisse po wymianie uprzejmości, niezręcznych uśmiechów i zapewnień, że „nie trzeba, to przecież ich praca”. — Choć oberwał czymś paskudnym i kolano strasznie mu się paprze. Ale mama sobie poradzi. Ona wyleczy wszystko.
— A do tego czasu cała służba rzuci wypowiedzeniami — dodała Bran.
— Dlaczego?.
Mimo groźnej miny Dee Belle od razu zanurkowała do kosza i wyciągnęła zawiniątko z domowej roboty szarlotką. W powietrzu rozszedł się zapach cynamonu.
Bran wzruszyła ramionami.
— Tata nie lubi siedzieć w miejscu. I wszystko go boli. To najgorsze, co może go spotkać.
Gorsza byłaby śmierć, zauważył Will w duchu, ale siedział cicho. Malfoyowie najwyraźniej naprawdę rodzili się tylko pod szczęśliwymi gwiazdami, co było wyjątkowo przydatne, jeśli brakowało ci kilku klepek.
— Nadal uważam, że ta rodzina jest porąbana — przyznała Belle. — Ale ciasto robią świetne.
Demeter zmroziła ją wzrokiem.
— Idź się pakować, dobra?
Will czuł się trochę dziwnie, szukając swoich rzeczy, które jakimś cudem zdążyły rozpełznąć się po niemal całym mieszkaniu. Kilka pojedynczych skarpetek znalazł pod kanapą w salonie, bluza wisiała za drzwiami kuchni, a para trampek zawędrowała piętro wyżej, do pokoju Ilii. Ani on, ani Ilia nie potrafili wyjaśnić tego fenomenu.
— Po prostu obaj jesteście koszmarnymi brudasami, ot co — stwierdziła Belle i cisnęła w Ilię szarą koszulką. — Leżało w mojej walizce.
Ilia zmarszczył brwi.
— To nie moje.
— O, tak mi się wydawało, że został mi jeszcze jeden czysty T-shirt — rzucił Dave, wracający z łazienki ze szamponem i szczoteczką do zębów.
Pastę regularnie podkradał Willowi.
Belle prychnęła.
— Lepiej nie zaglądaj do Dee! — zawołał za nią Will.
O ile dobrze pamiętał, Demeter była największą bałaganiarą z nich wszystkich.
Trudno uwierzyć, że od przylotu na Wyspy minęły dopiero dwa tygodnie. Willowi wydawało się, że upłynęła cała wieczność, a czasem, że dopiero co biegali po najmniej zorganizowanym ministerstwie świata, próbując nie zgubić wskazującej im drogę starszej pani, której nazwiska nie potrafił sobie przypomnieć. Teraz, gdy Badfaith nie żył, nic nie trzymało ich w Wielkiej Brytanii i wypadałoby wrócić do normalności.
To wydawało się prawie nierealne.
Dee nie miała takich problemów. Przez całą sobotę krążyła po domu wypoczęta i prawie zadowolona życia, przetrzepując meble we wspólnych pomieszczeniach. Nawet Mills, gnijący na kanapie w salonie, nie był w stanie popsuć jej humoru, który tylko się poprawił, gdy późnym popołudniem do kuchni wpadła mała, brązowa sowa z listem w dziobie.
— Och, dobre wieści. W poniedziałek na dziesiątą mamy świstoklik.
Belle głośno zadzwoniła łyżką w kubku.
— Szybko poszło.
— Potter postanowił wyświadczyć nam przysługę.
— Czyli jednak jest z niego jakiś pożytek.
— Coś mi w tym facecie nie pasuje — odezwał się Ilia znad swojej kawy. — Zachowywał się prawie tak, jakby chciał nas zniechęcić do śledztwa.
Belle wzruszyła ramionami.
— Nie nasz problem.
Will był pewien, że Malachi mógłby im coś powiedzieć na ten temat. Od kilku dni konsultant przyglądał się Potterowi z wyjątkowym skupieniem i znając go, krętymi, półlegalnymi sposobami dotarł do ciekawych informacji. Ale Belle miała rację, to nie był już ich problem – niech Angole użerają się ze swoim szefem, oni wracali do domu.
Dave nieśmiało uniósł dłoń.
— Chciałbym zauważyć, że jest sobota.
— I? — burknęła Demeter.
— Do poniedziałku zostały dwa dni. No, jest po siedemnastej, więc półtora. Robota się skończyła, więc możemy w końcu pozwiedzać?
Dee zmarszczyła nos.
— Eee… chyba tak?
Mills spadł z krzesła, gdy Dave wrzasnął i zerwał się z miejsca.
— Tak! Idziemy na miasto! — Dave wyrzucił pięści w górę. — Musimy wrócić do tamtego nocnego klubu, w którym Belle obcałowała się z wampirzycą. Ja też chcę.
— Obcałować się z wampirzycą? — upewnił się Will.
— Też! — odkrzyknął Dave z korytarza.
— Byle nie z tą samą — rzuciła Belle, która deptała mu po piętach. — Nie lubię się dzielić.
Will rozdarty między chęcią dołączenia do świętowania, a strachem przed Demeter, rzucił jej czujne spojrzenie. Dee wyglądała, jakby poważnie zastanawiała się nad zdrowiem psychicznym swoich podwładnych.
— Będę tego żałować — westchnęła.
Mills zachrapał spod stołu.
Mimo wystawienia oficjalnej zgody na wyjście, Dee sama nie zamierzała ruszać się z mieszkania przez cały weekend. Nawet Ilia w końcu się złamał, trudno powiedzieć, czy wiedziony ciekawością, tą odrobiną ludzkich odruchów, jakie posiadał czy odpowiedzialnością zastępcy oddziału. Demeter oznajmiła, że powinna dokończyć finalny raport, no i ktoś musiał pilnować Millsa – Will nie skomentował tej ewidentnie słabej wymówki. Przez ponad dwa tygodnie Mills z powodzeniem pilnował się sam i dożył do końca delegacji. Mało tego, przespał główną akcję, przez co był w lepszym stanie niż inni członkowie oddziału, zaczynając od Willa, który wciąż zmagał się z migrenami po wyrżnięciu głową w ścianę katakumb.
Wieczorem Dee czekała jednak na nich w holu wyjściowym, ubrana w rozciągnięte spodnie od dresu i bluzę z logo akademii. W uszach miała słuchawki i chyba zamierzała biegać.
— Łaskawie nie wpakujcie się na koniec w żadne kłopoty.
Dave wyszczerzył zęby.
— Nie możemy nic obiecać.
Spojrzała w sufit, kręcąc głową.
— Jak wywołacie międzynarodowy skandal, nie będę was ratować — ostrzegła.
W taksówce Will napisał do Rome’a. Ogarnął go dziwny smutek, gdy zobaczył go czekającego przed wejściem do Gwiazdy Porannej. W poniedziałek wrócą do Stanów i być może nigdy więcej nie zobaczy już tej gęby, aktualnie pokrytej strupami i żółkniejącymi siniakami, ale wciąż sympatycznej i przyjacielskiej.
Sprawa Badfaitha była pokręcona, miejscami upiorna i zupełnie obłąkana, angielscy aurorzy zdawali się bardziej przeszkadzać niż pomagać, ale Rome był spoko. Will miał nadzieję, że nie stracą kontaktu i może za kilka lat zaproszą się na swoje śluby.
— Żyjesz?
— E, bywało lepiej — parsknął Rome i uśmiechnął się szeroko. — Dali mi zwolnienie do następnego piątku, więc postarajcie się, żeby do tego czasu mnie nie wywalili, dobra?
— Co działo się w Vegas, zostaje w Vegas — odparł Dave.
Z podekscytowania aż podrygiwał w miejscu.
Rome westchnął.
— Niestety, ja też zostaję w Vegas.
Will poklepał go po ramieniu.
— Najwyżej pójdziesz do polityki.
— Co jest, dzieciaki?
Równocześnie odwrócili głowy. Malachi wkroczył do alejki, wymachując parasolem. Powieki miał pokryte brokatem, srebrny garnitur lśnił w blasku księżyca, jakby zrobiono go z aluminiowej folii do pieczenia kurczaka.
— Wyglądasz jak kula dyskotekowa — wyrwało się Willowi.
— Cudownie, prawda? — Malachi nie dostrzegł lub nie chciał dostrzec złośliwości. — Czemu tu jeszcze stoimy? Ruszamy na przygodę!
W klubie było czarno od ludzi i dymu, a ostra rockowa muzyka dudniła w głowie i wibrowała w kościach. Ruda wokalistka w obcisłej, nabijanej ćwiekami, skórzanej sukience śpiewała arię operową w akompaniamencie elektrycznych gitar. Było to interesujące połączenie, choć Will nie był szczególnym fanem tego gatunku. Wystarczyło, że miał brutalną pracę, nie musiał do tego słuchać agresywnej muzyki.
Z trudem dopchnęli się do baru.
— Moi bohaterowie! — zawołała Nanna Morgenstern, gdy ich dostrzegła. — Państwo aurorzy dzisiaj piją na koszt firmy.
Puściła oko do Willa, który momentalnie zrobił się czerwony na twarzy.
Dave zatarł ręce.
— I to rozumiem! Przydałyby się jeszcze jakieś ładne wampirzyce.
Nanna uniosła brwi, a Malachi roześmiał się głośno.
— Wszystko w swoim czasie, cukiereczku.
— Jak czuje się pan Malfoy? — Will spróbował przekrzyczeć muzykę.
— Wprost proporcjonalnie do swojej wredności — odparła Nanna znad składników do niebieskiego drinka dla Belle. — Zazwyczaj nie potrzebuje do tego znaleźć się jedną nogą w Emain Ablach, ale teraz przynajmniej ma dobrą wymówkę. Dzięki za uratowanie mu życia — dodała, patrząc Willowi prosto w oczy.
Oblał się kolejnym rumieńcem.
— To on uratował mnie. Nie obyło się bez przekleństw w kilku językach, złośliwości i obelg, ale gdyby nie on, leciałbym teraz przez ocean w pudełku po zapałkach.
— Uznajmy to za wspólny wysiłek — stwierdziła Nanna. — Draco… bywa trudny i fakt, zachowuje się jak król, a klnie jak rynsztokowa dziwka, ale naprawdę jest w porządku. Jak to mówią, ma serce po właściwej stronie.
— Spoko. Też się cieszę, że nic mu się nie stało.
Nanna uśmiechnęła się i postawiła przed Willem absurdalnie tęczowego drinka z zakręconą słomką, plastrem limonki, różową parasolką i czymś, co wyglądało jak niebieski flaming. Will kłapnął ustami, oglądając to cudo z każdej strony. Aż bał się spróbować – nie chciał psuć tego małego dzieła sztuki, poza tym zastanawiał się, jak duży zawierało stosunek zaklęć do alkoholu. Nie miał pewności, czy przyswajał magię w stanie płynnym.
E, trudno, stwierdził wreszcie i upił łyk. Napój był mniej słodki, niż podejrzewał, lekko kwaskowy i bardzo dobry. Will uznał go za warty ryzyka zamienienia się w Malachi’a. Nie była to najgorsza perspektywa, zwłaszcza biorąc pod uwagę różnice w zarobkach.
W niedzielę Dee znów powstrzymała się od komentarza. Will nie mógł zdecydować, czy cieszyć się z jej łaskawości, czy raczej zacząć martwić. Zwłaszcza, że kolejny raz urwał mu się film.
— To wszystko twoja wina. Znowu — mruknął do Belle przy obiedzie. Oparł czoło na przyjemnie chłodnym blacie stołu i przymknął powieki. — Dlaczego, na bogów, pozwoliłaś mi zamówić całą butelkę whisky? I gdzie jest Malachi ze swoim cudownym eliksirem na kaca?
— O ile pamiętam, jesteś dorosły — prychnęła Belle.
I najwyraźniej nie uczył się na błędach, bo wieczorem dał się zaciągnąć na następną imprezę.
Przez krótką chwilę rozważali poszerzenie horyzontów i zmianę lokalu, ale Belle umówiła się ze swoją pół-wampirzycą i zamierzała dobrze wykorzystać ostatnią noc w Londynie.
— Wiesz, że nie wyleci w powietrze po waszym wyjeździe, prawda? — zauważył Rome.
Belle machnęła ręką.
— Ale ja może tu nie wrócę. Szkoda, żeby się zmarnowało.
— To wampirzyca, nie kawałek tortu.
— Śmiem się nie zgodzić. Widziałeś, jakie z niej ciacho?
Rome’a stanął jak wryty, po czym dostał takiego ataku śmiechu, że musiał oprzeć o zaciągniętą roletę przeciwwłamaniową lodziarni. Krążący po chodniku mugole omijali ich szerokim łukiem, niektórzy nawet schodzili na ulicę. Na ten widok Will też zaczął chichotać jak idiota.
A jeszcze nic nie pili!
Belle schowała twarz w kołnierz płaszcza.
— Więcej nigdzie z wami nie idę.
W Gwieździe Porannej było trochę luźniej niż poprzedniego wieczoru, grał też spokojniejszy, jazzowy zespół. Zaledwie aurorzy wkroczyli do głównej sali, Dave’a otoczyło stadko rozchichotanych dziewczyn o kolorowych włosach. Fearie pociągnęły go w najbardziej oddalony kąt klubu, kompletnie ignorując resztę.
— Niektórzy mają szczęście — westchnął Malachi.
Dramatycznym gestem przyłożył dłoń do czoła, a jego czerwone, brokatowe paznokcie zamigotały w słabym świetle. Tym razem konsultant miał na sobie błękitne kimono w drobne, bladoróżowe kwiaty i chyba nic pod spodem. Will wolał nie pytać.
Odepchnął niechciane obrazy.
Zanim się zorientował konsultant zamówił dwie butelki najdroższego szampana i rozpłynął się w powietrzu. Chwilę później zniknęła Belle, porwana przez swoją wampirzycę, a za nią Ilia, demimoz wiedział gdzie.
— Chyba widzę Jordana — odezwał się nagle Rome, stając na palcach i wyciągając szyję, żeby spojrzeć ponad tłumem. — Zaraz wracam, muszę go o coś zapytać.
Will nie zdążył zareagować i tym sposobem został sam. Westchnął. Odwrócił się w stronę baru i ze zdumieniem dostrzegł znajomą twarz. Na brzegu szerokiej lady siedziała Bran Malfoy i wolno sączyła piwo.
— Cześć. Ciebie jeszcze tu nie widziałem.
Dziewczyna zamrugała, prawdopodobnie nie rozpoznając go od razu. W końcu w jej oczach pojawiło się zrozumienie. Wzruszyła ramionami.
— To klub mojej siostry.
Will podrapał się po brwi. Faktycznie.
Zajął wolne miejsce po jej lewej stronie i przez chwilę siedzieli w krępującej ciszy. Bran była miła, przynajmniej takie sprawiała wrażenie, ale nie miał okazji z nią rozmawiać. Zwłaszcza że zawsze spotykał ją w towarzystwie Jona.
— Jon nie przyszedł? — zagadnął Will, gdy wreszcie zebrał się na odwagę.
Potrząsnęła głową.
— Wezwali go do Gringotta.
— Do banku? Dlaczego?
— Pewnie znaleźli jakieś przeklęte złoto.
Will musiał mieć głupią minę, bo Bran wyjaśniła litościwie:
— Jon jest łamaczem klątw u Gringotta.
— Aaa…
Miało to sens – Jon wyglądał na kogoś, kto zawodowo zajmował się klątwami. Chociaż Will bardziej podejrzewał chłopaka o ich rzucanie, niż zdejmowanie.
— A ty? — zapytał, gdy Nanna bez pytania postawiła przed nim tęczowego drinka.
— Co ja?
— Nie pracujesz u Gringotta?
— Nieee… — Bran skrzywiła się. — Wystarczy mi, że od czasu do czasu pomagam Jonowi łapać idiotów. Pracuję w antykwariacie na Pokątnej.
Will kłapnął ustami i zmierzył dziewczynę uważnym spojrzeniem, od krótko ściętych włosów, przez skórzaną kurtkę, na ciężkich butach kończąc. Bran spokojnie mogłaby udawać aurora – twarda, rozsądna, nie dająca sobie wcisnąć kitu i mogąca w każdej chwili skopać ci tyłek. Była ostatnią osobą, którą podejrzewałby o sprzedawanie starych książek.
Roześmiała się głośno.
— Dziwne, co?
— Trochę — przyznał.
Znów wzruszyła ramionami.
— Lubię tę robotę. Może trochę nudna, ale spokojna i przewidywalna. Miła odmiana po spędzeniu kilkunastu lat w Malfoy Manor.
— Tam nie jest spokojnie?
— Tam jest wszystko, tylko nie spokój.
Uśmiechnął się.
— Brzmi ciekawie.
Spędził bardzo przyjemny wieczór w towarzystwie Bran, która wreszcie zaspokoiła jego ciekawość, opowiadając mu o swojej rodzinie oraz krewnych i przyjaciołach niuchacza. Oczywiście Will szybko zgubił się w natłoku imion, w zawiłościach genealogii i powiązań społecznych, być może zapamiętałby też więcej, gdyby przerzucił się na drinki bezalkoholowe.
Dowiedział się między innymi, że pani Malfoy była szefową oddziału nagłych przypadków w szpitalu Świętego Munga oraz że pan Malfoy wykładał na londyńskim uniwersytecie. Tego Will się nie spodziewał – odniósł wrażenie, że facet zajmował się po prostu byciem obrzydliwie bogatym z krótkimi przerwami na konsultowanie dla Biura Aurorów. O tym, że państwo Malfoy i Zabini byli przyjaciółmi z dzieciństwa już słyszał, ale to, że Zabini był żonaty z Ginny Weasley, brzmiało trochę jak kiepski fanfik. Ponadto ród zaczął się rozrastać w przerażająco szybkim tempie i oprócz Lucjusza, Dracona oraz niedawno odkrytego przez Willa Honorisa, Bran wspomniała kilku ciotek, przynajmniej jednego wujka o imieniu Corvus, francuskich kuzynów i przyrodnie rodzeństwo ojca, którego Will nie potrafił dobrze przyporządkować. On miał raptem czworo kuzynostwa ze strony taty i trzy kuzynki od strony mamy, utrzymywał bliskie relację z połową z nich, dlatego mnogość krewnych Malfoyów przyprawiała go o ból głowy. Co dziwne, Bran wydawała się znać wszystkich do siódmego pokolenia i świetnie orientować w ich aktualnym życiorysie, mimo że sama nie miała w sobie krwi Malfoyów.
Do tego dochodzili przyjaciele, Nottowie, Parkinson, Rosier, Rowle i Avery – Crispin, nie Caspian, z Caspianem Averym Malfoyowie nie rozmawiali od wojny – oraz kilka innych rodzin „czystej krwi”, które mgliście pamiętał z książek. Parę nazwisk nie mówiło mu zupełnie nic. Malfoyowie najwyraźniej byli duszami towarzystwa.
— Bogowie, najbardziej interesującą osobą w mojej rodzinie był wujek Freddy.
Bran oparła brodę na dłoni i spojrzała na Willa wyczekująco.
— Nie wiem, czy chcesz poznać historię o facecie, którego zeżarł hipogryf.
— Chętnie poznam jakąkolwiek historię o twojej rodzinie. Gadam i gadam, a wciąż nie wiem nic o tobie — wytknęła mu.
Will potarł nos.
— Bo za bardzo nie ma o czym mowić.
— Czym zajmują się twoi rodzice?
— Prowadzą księgarnię.
Jej mina mówiła wiele.
— Wspominałeś coś o mojej pracy?
Poczuł gorąco na twarzy.
Zebrała się krótko po północy, wspominając coś o porannej zmianie i zostawiając numer telefonu na serwetce. Na wszelki wypadek.
Will zagapił się na rządek cyfr.
Cholera.
— Nieźle, młody, nieźle. — Dave wyrósł przy barze i poklepał Willa po plecach. — Zawsze wiedziałem, że będą z ciebie ludzie.
Will przewrócił oczami.
— Spadaj.
Dave chwycił butelkę irlandzkiej whisky i odszedł, chichocząc pijacko. Will złożył kolejne zamówienie u rozbawionej Nanny. Zastanawiał się, czy usłyszy standardowe „jeśli ją skrzywdzisz, to…”, ale doszedł do wniosku, że nie było potrzebne. Bran świetnie poradzi sobie z każdym niechcianym adoratorem i damskim bokserem.
Zrobił zdjęcie serwetce, zanim wepchnął ją do kieszeni.
W poniedziałek Dee obudziła ich o piątej trzydzieści.
— Kobieto — jęknął Will. — Świstoklik mamy na dziesiątą.
— I lepiej, żebyśmy się nie spóźnili. Rusz dupę, Lesage.
Przewrócił się na brzuch i przykrył głowę poduszką. Czy Malfoyowie wynajmowali się do likwidowania upierdliwych szefów?
Nie wiadomo kiedy piąta trzydzieści zamieniła się w szóstą, szósta w siódmą i nagle zabrakło im czasu na cokolwiek. Will ściągnął walizkę na parter i w popłochu przegrzebał kieszenie – różdżka, komórka, portfel. O czym zapomniał?
— Wszystko odeślemy, jeśli coś państwo zostawicie — obiecała pani Potter, która zjawiła się o siódmej trzydzieści, odebrać klucze.
Bogowie, była już siódma trzydzieści? Will stłumił przemożne pragnienie, żeby wrócić na piętro i jeszcze raz sprawdzić pokój. Zrobił to przynajmniej pół tuzina razy w ciągu ostatniego kwadransa i na tym etapie zostało mu tylko wypatroszenie materaca. Pani Potter raczej nie byłaby zadowolona, a on nie opanował na tyle zaklęć gospodarskich, żeby przywrócić łóżko do pierwotnego stanu.
— Belle! — wrzasnęła Dee w kierunku schodów. — Bardzo dziękujemy za gościnność i wyrozumiałość — powiedziała do pani Potter. — Gdzie jest Mills?
Dave, opierający się o framugę drzwi do salonu, ziewnął i wzruszył ramionami.
— Cholera wie. Może umarł na kiblu?
Demeter zamknęła oczy. Wyglądała, jakby modliła się do bogów o cierpliwość.
— Jeszcze tylko rok — wymamrotała.
Will nie od razu zorientował się, że odliczała czas do emerytury Millsa. Była niezwykle zdeterminowana, żeby go tam dociągnąć, a on jej tego nie ułatwiał. Will zastanawiał się w jakim momencie wytrwałość przechodziła w ośli upór.
— Jego też odeślecie? — zagadnął Dave.
Pani Potter miała zgorszoną minę.
Wreszcie wszyscy się znaleźli, zeszli na dół – Mills względnie trzymał się na nogach – i pożegnali się z panią Potter. Kobieta miała łzy w oczach, jakby rozstawała się na dłużej z dalekimi krewnymi, nie z obcymi ludźmi, których widziała pierwszy i być może ostatni raz w życiu. Willowi zrobiło się smutno. W sumie też ją polubił.
Dwie taksówki zabrały ich z Grimmauld Place na Whitehall, gdzie przed czerwoną budką telefoniczną czekał Malachi z nieodłącznym parasolem. Dziś konsultant wyglądał statecznie i dystyngowanie, choć efekt psuła trochę kredka do oczu i tęczowe paznokcie.
— Aż żal wracać.
— Nie mogę się doczekać, żeby wydostać z tego wariatkowa — burknęła Dee.
Malachi wymamrotał coś, co zabrzmiało jak: „zero romantyzmu”. Mimo starań, Will nie potrafił dostrzec nic romantycznego w uganianiu się po kraju za nekromantą z upodobaniem do zabijania i niezdrową relacją z siostrą. Ale Malachi nie wylądował w gnijących katakumbach i nie został prawie złożony w ofierze przez rzeczonego nekromantę.
Poza tym miał ze sto lat, przy tak długim życiu nie istniała granica absurdu.
W atrium spotkali Rome’a, który wyglądał, jakby przebiegł po schodach całe ministerstwo.
— Kurczę, miałem nadzieję, że was jeszcze złapię — wysapał.
Will zmarszczył brwi.
— A ty nie jesteś na zwolnieniu?
— Jestem. Chciałem się pożegnać.
— Urocze — podsumował Malachi.
Rome wyszczerzył się do niego, jakby otrzymał największy komplement na świecie.
Niewidzialna łapa zacisnęła się na gardle Willa. Tęsknił za Nowym Jorkiem, rodzicami, Chrisem i jego debilnymi pomysłami, swoim biurkiem i cuchnącymi kanapkami Suáreza w boksie obok, ale, cholera, będzie mu brakowało Rome’a.
Zanim zdążył się odezwać i powiedzieć coś absolutnie żenującego, ktoś zawołał niedaleko:
— Malfoy!
Cały zespół odwrócił głowy, jakby ktoś pociągnął sznurek.
Draco Malfoy stał przy fontannie w towarzystwie Notta Starszego i Pottera – czy oni się przypadkiem nie nienawidzili? – zaledwie kilka kroków od grupki aurorów. Malfoy był przesadnie blady, ale poza tym wyglądał jak z pierwszej strony „Czarownicy”, przystojny, wyprostowany, modnie uczesany i w nienagannym trzyczęściowym garniturze, który zawstydzał nawet Malachi’ego. Will wiedział, że facet miał tyle lat co Potter, więc zbliżał się do pięćdziesiątki, ale równocześnie wydawał się dużo młodszy i starszy. Chyba przez ten strój angielskiego dżentelmena z poprzedniej epoki.
— Przypominasz swojego ojca — rzucił wesoło Nott Młodszy, zbliżając się do fontanny.
Nott Starszy westchnął i pokręcił głową na brata.
To przerażające, jak szybko Will przyzwyczaił się, a nawet zaczął używać angielskiego slangu i skrótów myślowych.
Dłonie Malfoya mocniej zacisnęły się na srebrnej gałce laski.
— Dawno nikt ci nie przyłożył klątwą?
Nott Młodszy roześmiał się.
— Co się dzieje? — zainteresował się Zabini, który właśnie wynurzył się z tłumu.
— A nic, gawędzimy sobie, Malfoy grozi mi uszczerbkiem na zdrowiu. Wiesz, zwykłe rzeczy.
— Nie rozumiem, dlaczego wciąż utykasz — wtrącił Potter. Zmarszczył brwi i uważnie przyjrzał się nodze Malfoya. — Corny jest świetna w zdejmowaniu klątw, nie raz przekonałem się na własnej skórze, a ty jesteś tak naładowany magią, że powinieneś wyzdrowieć w pół dnia. Minął tydzień i wyglądasz, cóż, jak przeciętny czarodziej po oberwaniu czarnomagicznym urokiem.
— Dzięki, Potter — skrzywił się Malfoy. — Wiesz, jak podnieść na duchu. Z jakiejś przyczyny czarnoksiężnicy uparli się, żeby zawsze walić akurat w prawe kolano.
— Może bardziej im się podoba? — zasugerował rozbawiony Nott Młodszy.
Malfoy popatrzył w dół.
— Dla mnie wyglądają podobnie. Ale jeszcze trochę i będę musiał je wymienić na sztuczne.
— A wtedy wszyscy będą mieli rację, że nie jesteś do końca człowiekiem. Już niektórzy uznają cię za cyborga. Albo kosmitę.
Malfoy zmierzył Notta Młodszego spojrzeniem o takiej mocy, że Will, stojący kilka stóp dalej, miał ochotę wiać, gdzie pieprz rośnie.
— Skończyłeś?
Na Notta to nie działało. Wyszczerzył zęby.
— Może.
— Theo, na Merlina — odezwał się Nott Starszy. — Choć raz wykaż odrobinę instynktu samozachowawczego i daj mu spokój.
— Nie zamierzam wlec cię do Munga, jak strzeli mu żyłka — ostrzegł Zabini. — W tej chwili łapie się to w kategorię: „drażnienie smoka”. A Potter ma rację — rzucił do Malfoya. — Naprawdę dziwnie długo utykasz.
— A ja ci mówię, że nic na to nie poradzę. Dzień dobry, panie Lesage.
Malfoy tak nagle odwrócił się w stronę bezczelnie podsłuchujących aurorów, że Will nie wiedział, gdzie podziać oczy. Spanikowany, wydał z siebie żenujący dźwięk, który równie dobrze mógł być odpowiedzią na pozdrowienie, co błaganiem, żeby ktoś go dobił.
— Malachi. — Malfoy skinął głową konsultantowi.
Malachi zamarł tragicznie pośrodku atrium. Will wymienił z Rome’em zdziwione spojrzenia i zaczął się poważnie zastanawiać, czy konsultant nie dostał jakiegoś udaru. W końcu miał swoje lata, a nie prowadził najzdrowszego stylu życia.
Demeter otrząsnęła się jako pierwsza.
— Dzień dobry. Nie wiedziałam, że panowie się znają.
Uśmiech Malfoya nie wróżył nic dobrego.
— Spotkaliśmy się kilka razy, dawno temu.
— Prywatnie czy służbowo? — zainteresował się Potter.
Malfoy zamrugał i przeniósł na niego wzrok. Zmarszczył brwi.
— Ma to znaczenie?
— No, twoje znajomości służbowe zwykle są mniej… — Potter przez chwilę żuł słowa, jakby nie umiał znaleźć właściwego. — Skomplikowane — zdecydował wreszcie. — Co wiele mówi, biorąc pod uwagę, czym zajmowałeś się w młodości.
Malfoy przewrócił oczami.
— Malachi, nic nie wspomniałeś — wycedziła Demeter przez zęby.
Konsultant wyszedł z dziwnego stanu osłupienia. Dramatycznym gestem poprawił mankiety koszuli i wygładził poły marynarki. Will odnosił wrażenie, że po prostu grał na zwłokę.
— Powiedziałbym, ale niestety pan Malfoy nie przedstawił się własnym nazwiskiem.
Pod chłodną uprzejmością czaił się gniew.
Malfoy znów się uśmiechnął.
— Mam wątpliwości, czy wypada panu rzucać tego typu oskarżenia, panie Reid.
Nott Młodszy wyraźnie trząsł się od tłumionego śmiechu, a Zabini westchnął rozdzierająco i pomamrotał pod nosem. Will przyjrzał mu się ze zdumieniem, gdy spomiędzy niewyraźnych pomruków, wyłapał słowo „szmata”. Rome najwyraźniej też to usłyszał, bo kwiknął cicho. Gwałtownie potrząsnął głową, gdy Will przeniósł na niego wzrok.
Malachi sapnął i zrobił jedyną rzecz, o którą Will nigdy by go nie posądził.
— Czy nie czeka na nas świstoklik?
Zwiał.
Demeter wyprostowała się jak rażona prądem. Spojrzała na zegarek, natychmiast zapominając o nietypowym zachowaniu konsultanta i jego problemach osobistych.
— Cholera, mamy dziesięć minut!
Po drodze do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów Will obiecał sobie, że jeśli po powrocie do Stanów nie uda mu się wydusić z Malachi’a, o co w tym wszystkim chodziło, napisze do Rome’a.
Nie mogli posłać go do ojczyzny z takim cliffhangerem.
KONIEC