sobota, 1 lipca 2023

ROZDZIAŁ CZTERNASTY. Ten, który działa w złej wierze

Rezydencja Malfoyów wydawała się trzy razy bardziej złowieszcza. Na dodatek znów lało, a wiatr targał ciosowym żywopłotem, próbując wyrwać nieszczęsne krzaki z korzeniami. Pogoda najwyraźniej starała się wprowadzić odpowiednią atmosferę.

Przekraczając próg dworu, Will analizował w myślach znane mu czary ochronne – blokujące, rozbrajające, ogłuszające, cokolwiek, co mogłoby się przydać. Zastanawiał się, czy użycie ofensywnych zaklęć zostałoby uznane za przekroczenie obrony koniecznej, ale ośmiu aurorów i minister magii mogło nie wystarczyć do obrony Pottera przed wściekłością Malfoyów. Raczej nie ucieszą się z wieści, jakie im przynosili.

Cholera, mógł zgłosić się do katalogowania dowodów albo pisania raportu. Ten jeden raz nie miał nic przeciwko nudnej – bezpiecznej – papierkowej robocie.

Kamerdyner skłonił się i bez słowa wskazał im drogę do salonu. Will poprawił kołnierz kurtki i otrzepał włosy, ale zanim ktokolwiek zdążył się ruszyć spod drzwi wejściowych, że szczytu schodów rozległ się znajomy głos.

— A to co, wycieczka krajoznawcza?

Nanna Morgenstern nieśpiesznie zeszła do holu, roztaczając woń drogich perfum i papierosowego dymu. Ewidentnie była w świetnym humorze.

Minister magii odchrząknął.

— Panno Morgenstern — zaczął łagodnym tonem — przyszliśmy w sprawie pana Malfoya…

— Jest w bibliotece — przerwała mu Nanna. — Corny próbuje go połatać.

W mózgu Willa nastąpiło zwarcie. I chyba nie tylko w jego, bo minister magii głośno sapnął, po czym w holu na dłuższą chwilę zapadła głucha cisza.

Will wymienił spojrzenie z Rome’em.

Ale… że co?

— Co? — wydusił Potter.

Nanna wzruszył ramionami.

— Poszarpał się z tym waszym nekromantą. A przynajmniej tak to wygląda, bo nie chce nic nam powiedzieć. Fergus, zaprowadź ich do biblioteki, ja muszę wracać do klubu. Dziś mam kolejną wizytę tych idio… ekhem, przemiłych urzędniczek z Biura Magicznych Budynków.

Wyszła, stukając kozakami.

Kamerdyner skinął głową.

— Oczywiście. Proszę za mną.

Biblioteka niewiele się zmieniła od ostatniej wizyty Willa, oprócz tego że na skórzanej kanapie siedział Draco Malfoy.

Był bardzo podobny do Scorpiusa – czy raczej Scorpius do niego – choć wyglądał jednocześnie majestatycznie i na ciężko chorego. Twarz miał nienaturalnie bladą, zapadnięte policzki oraz głębokie, ciemnofioletowe sińce pod oczami, a kilka potarganych kosmyków wymykało się z zawiązanej tuż nad karkiem tasiemki. Całość dopełniała brudna, poszarpana i miejscami podarta szata.

Malfoy przypominał może upiora tuż po opuszczeniu trumny, ale raczej nie kogoś, kto przed kilkoma godzinami został zrzucony ze schodów i nadziany na pręt zbrojeniowy, a potem zmieciony z powierzchni ziemi falą uderzeniową po czarnomagicznym zaklęciu. Kobieta o długich, jasnozłotych włosach, zapewne żona, przykładała mu do piersi to dziwaczne urządzenie, którego uzdrowiciele nie-magów używali do słuchania bicia serca. Marszczyła idealne brwi i chyba nie dostrzegła gości.

Will kłapnął ustami.

Jeszcze raz – że co?

— Widzisz to samo co ja, czy Malachi znów dosypał mi psychotropów do kawy?

Rome wymamrotał coś niezrozumiałego.

— O Boże — jęknął Potter tak głośno, że chyba usłyszeli go w Londynie. — Ty nie żyjesz.

Malfoy obrzucił go przelotnym spojrzeniem, ale nie sprawiał wrażenia przejętego.

— I? — zapytał wesoło, gdy żona odsunęła od niego przyrząd. — Jaka diagnoza? Oprócz tego, że, jak zauważył Potter, umarłem.

Kobieta zmarszczyła lekko nos.

— Z klinicznego punktu widzenia, tak. Z praktycznego – nie do końca.

— Może to dziwnie zabrzmi w ustach zombie, ale jak można być „nie do końca martwym”, jeśli się jest zombie?

— W zasadzie żyjesz, dlatego oddychasz — pani Malfoy wzruszyła ramionami. Wrzuciła słuchawkę do czarnego kuferka i z głośnym trzaskiem zamknęła wieko. — Wciąż potrzebujesz niewielkich ilości tlenu, twój puls wynosi dwa uderzenia na minutę, a temperatura ciała dwadzieścia sześć stopni, ale w gruncie rzeczy nie jesteś martwy.

Malfoy uniósł brew.

— Mam hipotermię?

— Cóż… tak.

— Czyli musimy doprowadzić moją temperaturę do trzydziestu sześciu i sześć i wszystko wróci do normy?

— Teoretycznie.

— A praktycznie?

— Praktycznie to masz dziurę w piersi. Przed wykrwawieniem się chroni cię tylko szczątkowe krążenie i fakt, że twój organizm trzyma się w kupie tylko dzięki magii.

Malfoy pomacał przód swojej szaty i wsadził palec w długie rozdarcie w okolicach mostka z taką miną, jakby dopiero teraz je zobaczył. Mimo to nadal nie wydawał się zaniepokojony swoim stanem – może zaintrygowany, ale nie zmartwiony albo wystraszony.

Kim jest ten facet?, pomyślał Will.

— Co, na Wielki Proces w Salem, w ogóle się tu dzieje? — warknęła Demeter.

Will też chciałby to wiedzieć.

— Chwila, moment — odezwał się Potter. Zrobił krok do przodu i zamachał bezwładnie rękoma, najwyraźniej chcąc zwrócić na siebie uwagę. — Ktoś może mi powiedzieć, o co w tym wszystkim, do cholery, chodzi? Malfoy, jakim cudem ty jeszcze żyjesz? Sam widziałem, jak nadziałeś się na cholerne żelastwo. Na wylot — dodał z naciskiem.

Willowi przyszło do głowy, że Malfoy powinien to wiedzieć, skoro brał w tym bezpośredni udział, ale z tym gościem nic nie wiadomo.

— Taaa… A przedtem odstawił te swoje nekromanckie mambo-dżambo i mnie zzombił.

— Co?

Malfoy przewrócił oczami.

— Zamienił mnie w zombie, Potter.

— Że co?!

— Bardzo mi przykro, prościej się nie da.

Potter zapowietrzył się na moment.

— To niemożliwe.

— Zaraz — odezwał się niespodziewanie Zabini.

Will, który wcześniej go nie zauważył, aż wzdrygnął się. Zabini opierał się o jak zwykle zwalone papierami biurko i przynajmniej on wyglądał na poddenerwowanego. Między jego zmarszczonymi brwiami utworzyła się gruba bruzda.

— Jeśli dobrze rozumiem, trzeba go po prostu załatać i po sprawie. No nie?

Wbił intensywne spojrzenie w panią Malfoy, która skrzywiła się i nerwowym ruchem wygładziła intensywnie zieloną suknię.

— To nie takie proste. Właściwie jest martwy, więc magia lecznicza tego nie naprawi, bo nie działa na zmarłych. I, uprzedzając pytania, Reparo też tego nie zrobi. A uzdrowiciele nie potrafią przeprowadzać operacji na otwartym sercu.

— Samo się to nie zrośnie, co? — mruknął Malfoy.

— Nie, dopóki cię nie ogrzejemy. A jeśli to zrobimy wykrwawisz się na śmierć, zanim w ogóle osiągniesz odpowiednią temperaturę.

— A może za prowadzimy go do mugolskiego szpitala?

— I co powiemy? Żeby otworzyli klatkę piersiową i zszyli serce u umarlaka?

— Fakt.

Will śledził tę wymianę zdań z coraz większym opadem szczęki – najwyraźniej nikt w pomieszczeniu nie traktował tego poważnie. Nawet Potter, który szybko przeszedł nad tym do porządku dziennego i właśnie dyskutował z panią Malfoy, jak ożywić jej męża.

Malfoy rozsiadł się wygodniej na kanapie i oglądał paznokcie.

— To nie ma sensu — wymamrotał Will.

— Nie? — szepnął Rome. — Biorąc pod uwagę inwencję twórczą Badfaitha, spodziewałem się bardziej „Świtu żywych trupów” niż „iZombie”.

— Ale to tak w ogóle można?

— Raczej nie — powiedział Malachi za plecami Willa.

Will zmarszczył brwi.

— A ty skąd się tu wziąłeś?

— Cały czas tu byłem — odparł Malachi z szerokim uśmiechem.

— Nie, nie było cię.

Malachi strzepnął niewidzialny pyłek z brokatowej marynarki.

— To wszystko jest bez sensu — powtórzył Will.

— Za dużo cukru w diecie — stwierdził Rome i z mądrą miną pokiwał głową. — Moja babcia zawsze mówiła, że po tym śnią się człowiekowi głupoty.

Will otworzył oczy.

Leżał na brzuchu, z prawym ramieniem uwięzionym pod ciałem i twarzą przyciśniętą do lodowatej, kamiennej podłogi. Z tyłu głowy czuł tępe pulsowanie, a jego ręka z całą pewnością poszła spać, ale poza tym najwyraźniej był w jednym kawałku. Kilka stóp od siebie widział w półmroku zarys grubej kraty. W powietrzu unosił się zapach ziemi, sików i mocno przeterminowanego trupa.

Więzienie w katakumbach, cudownie.

Zachciało mi się wycieczek zagranicznych, cholera jasna, pomyślał, ignorując węzeł zaciskający się w jego brzuchu. Badfaith mnie rozczłonkuje i przerobi na potrawkę o smaku głupiego aurora, i nikt w słodkiej Francji nawet za mną nie zapłacze.

Z jękiem przewrócił się na plecy i zacisnął powieki, gdy świat zawirował. Przez chwilę leżał w ciemności, wsłuchując się w dobiegające z oddali przytłumione szepty, jednostajne i melodyjne – jakby śpiew? Zapewne rytualne czarnomagiczne zaklęcia, a przynajmniej tak Will wyobrażał recytowanie starożytnych czarów. Badfaith nie próżnował.

Will z trudem powstrzymywał atak mdłości.

— Będzie lepiej — odezwał się gdzieś niedaleko spokojny, głęboki głos.

Will wzdrygnął się, co musiało przypominać atak konwulsji u konającego i zbyt gwałtownie obrócił głowę. Żołądek podjechał mu do gardła, a przed oczami zatańczyły kolorowe plamy. Wreszcie wszystko przestało skakać i Will dostrzegł w sąsiedniej celi mężczyznę o bardzo jasnych włosach.

No bez jaj…

— To objawy przegłodzenia, możesz też mieć lekki wstrząs mózgu. Podobno porządnie uderzyłeś się w głowę. Właściwie już zaczynałem się martwić, że się nie obudzisz.

— Długo byłem nieprzytomny? — wychrypiał Will.

Udało mu się podnieść do pozycji siedzącej i oprzeć plecami o wilgotny mur. Gardło miał suche i obolałe, jak zresztą każdy milimetr swojego umęczonego ciała. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł się tak paskudnie. Prawdopodobnie na studiach, po jednej z licznych imprez w akademiku, na które z uporem zaciągał go Chris albo po tym niedorzecznym wypadku na motocyklu, swoją drogą też spowodowanym przez cholernego Chrisa.

Na wspomnienie przyjaciela żelazna obręcz zacisnęła się mocniej na brzuchu Willa.

Malfoy wzruszył ramionami, aż zagrzechotały łańcuchy przymocowane do jego nadgarstków.

— Kilka godzin, prawdopodobnie. Tutaj trudno dokładnie ocenić upływ czasu.

Will dałby sobie uciąć, no, może nie od razu całą rękę, ale na pewno ze dwa palce, że miał przed sobą Dracona Malfoya – prawdopodobieństwo, że trafił w podziemiach cmentarnej kaplicy na przypadkowego faceta o prawie białych włosach, wydawało się bliskie zera. Na szczęście mężczyzna nie przedstawiał oznak zzombienia, a przynajmniej Will niczego nie dostrzegał.

To był bardzo, bardzo dziwny sen.

— Jesteś jednym z amerykańskich aurorów?

— Tak… Młodszy auror Will Lesage… Właściwie to pana szukaliśmy.

Malfoy chyba się uśmiechnął. Will nie widział dokładnie, ale z jakiego powodu uznał, że ten uśmiech raczej by mu się nie spodobał.

— Skutecznie, jak widzę — rzucił mężczyzna niemal beznamiętnym tonem, jakby prowadzili rozmowę o pogodzie na nudnym przyjęciu u starej ciotki. — Choć wypadałoby przy tym nie dać się samemu porwać.

Will miał nadzieję, że w ciemnościach nie było aż tak bardzo widać jego czerwonej twarzy.

— Rome wezwie pomoc — wydukał, wbijając wzrok w podarte kolana.

— Proszę?

— Eee, Romuald Bagnold? On jest jednym z was… Anglikiem w sensie… Byliśmy razem… w sensie pracy… na górze… — Odchrząknął, rumieniąc się jeszcze bardziej. — Przeszukiwaliśmy razem kaplicę. Na pewno już się zorientował i wezwał posiłki.

— Hm.

Nie miał pojęcia, jak to zinterpretować, dlatego, na wszelki wypadek, postanowił nie mówić nic więcej. Przeciągnął się i roztarł zdrętwiały kark. Badfaith nie założył mu kajdan i Will nie potrafił zdecydować, czy powinien się z tego cieszyć, czy raczej zacząć porządnie martwić – jakby do tej pory robił coś innego.

Wreszcie poczuł się na tyle dobrze, że odważył się wstać. Musiał przytrzymać się ściany, ale chyba nie miał wstrząsu mózgu – ściskanie w żołądku równie dobrze mogło być skutkiem głodu, co rosnącej paniki.

Cela nie była duża, cztery na cztery kroki, z niskim sufitem oraz bez okna, bo z pewnych, zupełnie sensownych, powodów nie umieszczano ich w podziemnych kryptach. Ściany z grubo ciosanego kamienia pokrywały kropelki wody, a jedyne źródło światła stanowiła słaba, złotawa poświata wydobywająca się zza zakrętu korytarza i rzucająca upiorne cienie na chropowaty kamień. To z tamtej strony dobiegał śpiew, a Willowi jakoś nie śpieszyło się do poznania jego źródła.

Will odruchowo szarpnął za pręty. Skrzywił się, gdy nawet nie drgnęły. Nie to, że spodziewał się czegokolwiek innego. W kieszeni kurtki wymacał komórkę, o dziwo nieuszkodzoną, ale oczywiście nie miał zasięgu.

Próbował sobie wmówić, że szczękał zębami wyłącznie z przejmującego chłodu.

— Dlaczego mnie nie zabił?

— Jesteś mu potrzebny.

— Aż boję się zapytać do czego.

— Do rytuału.

— Jako asystent czy składnik?

Malfoy zrobił dramatyczną pauzę.

— Czy naprawdę muszę odpowiadać na to pytanie?

— Nie, chyba nie — wymamrotał Will.

Kątem oka przyjrzał się współwięźniowi. Malfoy siedział na ziemi na tyle swobodnie, na ile pozwalały mu więzy, ze stoicką, może nawet nieco znudzoną miną. Wbrew oczekiwaniom – oraz snom – Willa nie przypominał aż tak bardzo Scorpiusa, no i nie związywał włosów w koński ogon. Właściwie jego włosy były przeciętnej długości, choć posklejane i potargane, z grzywką wpadającą do intensywnie niebieskich oczu, których kolor nie bladł nawet w półmroku. Facet miał też na sobie zupełnie zwyczajny garnitur nie-magów, co prawda brudny i poszarpany, ale bez wielkich, zakrwawionych dziur w okolicach serca.

Willowi mimowolnie przemknęło przez myśl, że w zwykłych warunkach Malfoy musiał być całkiem przystojny. Teraz też, mimo wycieńczenia, emanował chłodną elegancją.

Niektórzy ludzie zgarnęli całą pulę.

Will przymknął powieki, opierając czoło o chłodną kratę. Ogarnęła go kolejna fala mdłości i to nie z głodu ani z powodu wstrząsu mózgu. Naprawdę głupi moment na zazdroszczenie szczęścia w życiu obcemu człowiekowi.

Za ścianą nadal ktoś śpiewał, a nieco bliżej kapała woda.

Kap, kap, kap.

Bogowie, mógł przynajmniej napisać rodzicom coś miłego.

Kap, kap.

Powietrze było ciężkie, zatęchłe, ale co pewien czas rozwiewał je podmuch przynoszący zapach słonej wody. Dziwne. O ile Will kojarzył, Yster-gad-coś-tam nie leżało blisko morza.

Kap, kap, kap.

Chyba wolałby, żeby Badfaith od razu go zabił – przynajmniej byłoby mu już wszystko jedno.

Kap.

— Skończyłeś rozpaczać?

Will drgnął i przywalił nosem w jeden z prętów.

— Co?

— Pytam, czy poużalałeś się dostatecznie nad sobą i możemy przejść do działania?

— Ale… co… że jak? Przecież jesteśmy zamknięci. I nie mamy różdżek.

Malfoy westchnął i spojrzał na niego jak na bardzo tępe dziecko. Zagrzechotał łańcuchami niczym ironiczna interpretacja ducha z „Opowieści wigilijnej”.

— O ile dobrze widzę, ciebie nikt nie przykuł do ściany.

— Ale nadal jestem zamknięty.

La vache. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego w tych idiotycznych szkołach aurorskich uczą was dwudziestu pięciu sposobów czyszczenia butów ze smoczego gówna, ale nie jak otworzyć pierdoloną kłódkę bez użycia zaklęć.

Will nie był przesadnie delikatny – aurorzy rzadko przebierali w słowach – ale musiał przyznać, że połączenie królewskiej elokwencji z rynsztokową gwarą robiło piorunujące wrażenie.

Malfoy skinieniem wskazał na róg celi Willa, o którym ten starał się nawet nie myśleć.

— Wiadro. Na szczęście nasz drogi porywacz nie postawił na jakość, więc nity przytrzymujące uchwyt powinny być cienkie. Spróbuj je wyciągnąć, tylko delikatnie. Nic więcej nie mamy, więc bądź łaskaw ich nie złamać.

Will nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek trafi do więzienia – co, biorąc pod uwagę wykonywany przez niego zawód, niewielkie skłonności do podejmowania ryzyka i prawie zerowe ciągoty do łamania prawa, wydawało się mało prawdopodobne – gdzie bardzo złośliwy towarzysz niedoli nauczy go otwierać zamki za pomocą skonstruowanego na szybko wytrychu. Nie było to tak łatwe czy szybkie, jak pokazywali w filmach, choć przy kajdanach Will nabrał trochę wprawy. Malfoy litościwe nie skomentował jego trzęsących się dłoni.

Will przyjrzał się znakom wyrytym na metalowych obręczach. Okowy były stare, miejscami przyrdzewiałe, w przeciwieństwie do zdobiących je świeżych nacięć.

— Co to jest?

Malfoy uwolnił drugą rękę i wolno podniósł się z posadzki.

— Blokada magiczna. Niezbyt finezyjna, lecz, jak widać, skuteczna. Cóż — dodał, uśmiechając się jednym kącikiem ust — w moim przypadku prawie skuteczna, skoro drań musiał się wspomagać eliksirami…

— Dlaczego Badfaith nie przykuł mnie?

— Najwyraźniej uznał, że nie stanowisz dla niego zagrożenia.

Will skrzywił się.

— To za proste — mruknął, wodząc palcami po chropowatym metalu.

Malfoy zerknął na niego spod grzywki. Opierał się plecami o ścianę i rozcierał zdarte do krwi nadgarstki. W zasadzie wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć. Will zauważył bardzo bladą, cienką bliznę biegnącą na ukos w poprzek twarzy mężczyzny, od lewej kości policzkowej, przez policzek i górną wargę aż do krawędzi szczęki. Wyglądała na starą.

— Przykro mi, ale nie czytam w myślach.

— Po prostu otworzyliśmy zamki. Nie wydaje to się panu za proste?

— Pierdolona arogancja czarodziejów. Tak bardzo polegamy na magii, że nie przechodzi nam przez myśl, że można coś zrobić w mugolski sposób.

Will przygryzł wargę.

— A jeśli to podstęp?

— Porwał nas psychopatyczny nekromanta i zamknął w cholernej celi w podziemiach kaplicy na pierdolonym końcu świata. Gorzej nie będzie — warknął Malfoy. Przesunął dłońmi po marynarce i skrzywił się. — Merde… Domyślam się, że nie umiesz używać magii bezróżdżkowej.

Will pokręcił głową.

— Wspaniale — mruknął Malfoy, ściskając nasadę nosa. — Będziemy działać na piechotę.

Westchnął ciężko, odepchnął się od ściany i zachwiał.

Will zerwał się na równe nogi, odruchowo wyciągając ręce. Został poczęstowany takim spojrzeniem, że poczuł nagłe pragnienie schowania się w wiadrze.

Odchrząknął.

— Może… może powinniśmy trochę poczekać… żeby… wie pan… żeby oswoił się pan z pozycją pionową?

Putain de merde — warknął Malfoy przez zęby i odepchnął dłoń Willa. — A przy okazji napijemy się jeszcze herbatki ze szczurami? Aurorzy, bande de cons. Powinni wam robić pieprzone testy na inteligencję. Idziemy, zanim się tu zestarzeję.

Will skrzywił się, skulił i wsadził ręce do kieszeni kurtki.

W miarę jak zbliżali się do zakrętu, robiło się coraz jaśniej, a szmery zamieniły się w pełnowymiarowe inkantacje, powtarzane wysokim, nieprzyjemnym głosem. Nie zwiastowało to niczego dobrego, a zmarszczone brwi Malfoya wydawały się to potwierdzać.

Malfoy przyłożył palec do ust i ostrożnie wyjrzał za róg.

Will zawahał się.

Zwyciężyła wrodzona ciekawość.

Duże, okrągłe pomieszczenie z wysokim, łukowanym sklepieniem było rozświetlone setkami świec ustawionych prawie na każdej wolnej powierzchni. Przypominało trochę podziemną kaplicę, zwłaszcza że w centrum stał wielki ołtarz. Na blacie leżały zwłoki, chyba kobiety, wnioskując po długich, jasnych włosach rozsypanych na ciemnym kamieniu. Badfaith stał z uniesionymi rękoma i nieprzerwanie recytował zaklęcie.

Powietrze smakowało ozonem, nie słoną wodą, jak początkowo wydawało się Willowi.

Will nigdy wcześniej nie widział Badfaitha, przynajmniej nie na żywo. Oglądał go na zdjęciach i nagraniach z kamer nie-magów, ale czarno-białe obrazy nie oddawały w pełni rzeczywistości. Nekromanta był wysoki, szczupły, z ostrymi kośćmi policzkowymi i bardzo jasnymi włosami. Z dużej odległości i w słabym świetle jego oczy wydawały się czarne, ale Will mętnie przypominał sobie, że tak naprawdę były szare lub niebieskie. Badfaith miał na sobie długą, ciemną szatę, chyba obszytą na złoto na rękawach, bo skrzyła się lekko w blasku świec. Willowi przeszło przez myśl, że to niepotrzebna ekstrawagancja i popisywanie się – jak ostatnio sprawdzał, żaden mroczny rytuał nie wymagał specjalnego stroju. Ale co on tam mógł wiedzieć?

Malfoy sapnął cicho nad jego uchem.

— Pieprzony pozer.

Cofnęli się w głąb korytarza.

— Co dalej? — szepnął Will, przeczesując włosy. — Nie przejdziemy niezauważeni, zresztą i tak nie wiemy, gdzie jest wyjście za tymi wszystkimi świecami. No i trzeba powstrzymać Badfaitha, zanim zrobi… no, cokolwiek teraz robi. Sami nie damy sobie z nim rady. Ja jeszcze nigdy nie łapałem sam żadnego mordercy, tylko kieszonkowców i oszustów, a pan, z całym szacunkiem, ledwo trzyma się na nogach…

— Jeden problem na raz — przerwał mu Malfoy. — Najpierw postarajmy się, żeby Badfaith nie wyssał energii życiowej z pana Bagnolda.

Will prawie udławił się własnym językiem. Znów wychylił się za róg.

Poprzednio był tak zaabsorbowany przyglądaniem się nekromancie – i jego absurdalnej sukience – że nie zauważył skulonej postaci na granicy kręgu światła. Rome miał związane ręce i leżał zupełnie nieruchomo, ale chyba oddychał. Choć równie dobrze mogły falować płomienie świec albo narastająca panika Willa…

— Och, bogowie…

Malfoy szarpnął Willa za tył kurtki.

— Kurwa. Nie masz nawet odrobiny instynktu samozachowawczego? Naprawdę, niczego was nie uczą w tych szkołach aurorskich?

Wyrzucił z siebie imponującą mieszaninę angielskich i francuskich przekleństw.

Will zmusił się do uspokojenia oddechu, ale serce waliło mu tak głośno, że Badfaith tylko cudem go nie usłyszał.

— Co on zamierza zrobić z Rome’em?

— Mówiłem, zasilić zaklęcie.

— Co?

Malfoy zazgrzytał zębami.

— Na miłość… nie mamy na to czasu! Weź się w garść, dzieciaku. Chcesz skończyć jako kupka popiołu?

Willa oblała fala gorąca, potem go zmroziło i znów się zaczerwienił.

Potarł twarz dłonią.

— To co robimy?

Nie podobała mu się mina Malfoya.

— Klasycznie.

— Czyli?

— Ja posłużę za dywersję, ty uratujesz Bagnolda i wezwiesz posiłki.

— Ale… Nie wiem, gdzie jest wyjście! O, bogowie…

Malfoy raczej już go nie słyszał, bo właśnie wkraczał do czarnoksięskiej kaplicy.

— Nie jestem specjalistą od nekromancji, ale to nie wygląda dobrze.

Śpiew ucichł, jak ucięty nożem, a rozpłaszczony na ścianie Will wstrzymał oddech.

Jego myśli galopowały. W jaskini – krypcie, kaplicy, jakkolwiek się to nazywało – nie było żadnych kolumn ani innej osłony, za którą mógłby się ukryć. Wielka, rozświetlona patelnia z mordercą w samym centrum.

Malfoyowi pomieszało się z wyczerpania albo przeceniał siły Willa.

— Ty… Jak się wydostałeś?! — pisnął Badfaith w sposób, który zupełnie nie pasował do jego wyglądu ani zawodu. — Zresztą, nieważne i tak nie możesz nic zrobić — dodał i roześmiał się w nieprzyjemny sposób. — Taksyna nadal działa, co? Fajna sztuczka, no nie?

— Owszem, godna wiejskiego szamana.

Głośne sapnięcie.

— Zgrywasz cwaniaka, co?

— Cóż, to najwyraźniej cecha rodowa.

Głos Malfoya wyraźnie się oddalał, czego Will nie zarejestrował od razu. Przygryzł wargę i ostrożnie wyjrzał za róg.

Badfaith wprawdzie nie ruszył się z miejsca, ale zdążył już niemal całkowicie odwrócić się plecami do wylotu korytarza. Malfoy nieśpiesznie przesuwał się wzdłuż linii świec, stopa za stopą, sponiewierany i brudny, ale z dumnie uniesioną głową. Badfaith nie odrywał od niego wzroku.

Will na palcach wślizgnął się do komnaty. Rome leżał w odległości jakichś trzydziestu stóp.

— Zgrabnie to wymyśliłeś — ciągnął Malfoy cichym, łagodnym głosem, gdy Will skradał się za plecami nekromanty. — Masz rozmach, aczkolwiek trochę przesadzasz z tą teatralnością. Świece jeszcze zrozumiem, nawet jeśli stanowisz zagrożenie pożarowe w podziemnej krypcie pełnej oparów od rozkładających się ciał, ale, na miłość bogów, na co ci ta kiecka?

Dwadzieścia stóp.

Badfaith długo milczał, a gdy w końcu się odezwał, wydawał się zawstydzony.

— Rytuały wymagają… rytuałów.

— Czyli kiecek?

— To szata ceremonialna!

Dziesięć stóp.

— Nadal wygląda jak kiecka.

Rome jęknął i poruszył się. Badfaith drgnął, a Will zamarł w pół kroku. W uszach słyszał dudnienie swojego serca.

— Dobrze, niech będzie — rzucił Malfoy lekko, jakby niczego nie zauważył. — Co dalej?

Uwaga Badfaitha ponownie skupiła się na nim.

— Jak to – co dalej?

— No wiesz, jak już wskrzesisz… Hm, kto to właściwie jest?

Will przestał słuchać tej radosnej paplaniny, bo wreszcie dotarł do Rome’a, który właśnie odzyskał przytomność. Wzdrygnął się, gdy Will dotknął jego ramienia i otworzył usta, ale Will natychmiast zasłonił je dłonią. Pochylił się, żeby pojawić się w zasięgu wzroku Rome’a. „To tylko ja”, rzucił bezgłośnie. Rome odetchnął i rozluźnił się nieco. Spojrzenie miał wciąż mętne i wyraźnie sprawiało mu trudność skupienie go na jednym punkcie. Zmarszczył brwi. Will pokręcił głową i położył palec na wargach, nakazując mu milczenie.

Teraz musiał tylko wymyśleć, jak zawlec Rome’a do wyjścia. No i gdzie to wyjście było.

Jeden problem na raz.

Kątem oka wciąż obserwując Badfaitha, rozejrzał się po krypcie. Przecież padalec nie wlatywał tu jak nietoperz. No chyba…

W akcie desperacji Will spojrzał w górę. Sklepienie znajdowało się na wysokości mniej więcej dwudziestu stóp i miejscami niknęło w mroku, ale żadna część nie przypominała włazu. Co prawda byłoby to delikatne przegięcie, ale Will widział dziwniejsze rzeczy.

Ostry głos Badfaitha zatrzymał Willa w pół obrotu.

— Wysyłałem sowy!

Malfoy wzruszył ramionami.

— Zdajesz sobie sprawę, ile osób podaje się za cudownie odnalezionego krewnego?

— Mam dowody… moja matka. To wszystko powinno być moje!

Will ostatecznie zgłupiał. Spojrzał na Rome’a, który miał równie zdziwioną minę.

Z tej perspektywy widzieli – no, przynajmniej Will widział, bo Rome mógł co najwyżej policzyć ziarnka piasku – tylko tył głowy Badfaitha, ale…

Niemożliwe.

Will poruszył wargami. „Są braćmi?” „Nie mam pojęcia”, odpowiedział Rome.

— Mam wrażenie — odezwał się Malfoy takim tonem, jakby ta rozmowa bardzo go nudziła — że niewłaściwie zabrałeś się za udowadniane tego faktu. Wybacz, ale porwanie mnie nie do końca działa na twoją korzyść.

— Ja… — Badfaith urwał i pokręcił głową. — Wiem, co robisz — oznajmił.

Malfoy nie zmienił wyrazu twarzy.

— Tak?

— Tak. Próbujesz mnie zagadać, żeby znaleźć wyjście. Ale ci się to nie uda. Wciąż nie możesz używać magii, a ja nie dam się…

„Niespodzianka!”, miał ochotę zawołać Will, gdy Badfaith odwrócił się.

Zaskoczyć seryjnego nekromantę, to było coś. Szkoda, że działo się w podziemnej krypcie, rzeczony nekromanta był też psychopatycznym mordercą, a Will stał jak ostatnie cielę, uzbrojony jedynie w zardzewiały gwóźdź i czarną rozpacz.

Ktoś na górze naprawdę go nie cierpiał.

Badfaith szybko się otrząsnął. W jego dłoni zmaterializowała się różdżka.

— Ty marna kupo…

Kilka rzeczy wydarzyło się na raz. Badfaith rzucił zaklęcie, Malfoy rzucił czymś małym prosto w tył głowy nekromanty, Will rzucił się osłaniać Rome’a, a sufit rzucił się im na głowy.

Przynajmniej tak wydawało się Willowi. Gdzieś wysoko huknęło i nagle w powietrzu zaroiło się od odłamków skały. Badfaith, na chwilę oszołomiony pociskiem Malfoya, krzyknął i zerwał się na równe nogi. Zaczął na oślep ciskać zaklęciami. Will zaklął i skulił się obok wierzgającego się Rome’a, który też klął, tylko bardziej okazale. Nad ich głowami świszczały czary wymieszane ze znajomymi głosami.

Przybyła kawaleria!

Szkoda, że w zamieszaniu prawie ich nie zabiła.

— Cholera, rozwiąż mnie — jęknął Rome, szarpiąc się w więzach.

— Czym?

— Nie wiem, wymyśl coś. Do diabła!

Obok nich upadł duży kawał kamiennej ściany, unosząc tuman kurzu.

— Szybko! — wrzasnął Rome.

Will wygrzebał z kieszeni gwóźdź od wiadra. Urządzenie wielofunkcyjne, psia je mać, pomyślał, dźgając sznur ostrym końcem. O dziwo, podziałało.

— Powiedz, że masz różdżkę.

— Żartujesz?! Myślisz, że sterczałbym nad tobą jak debil, gdybym ją miał?!

— A kto cię tam… Cholera, ludzie, to my! — wydarł się Rome, gdy ciemnofioletowy promień uderzył w skupisko świec za jego plecami, sypiąc iskrami i kroplami gorącego wosku. — Na Merlina, walicie w swoich!

Z kłębu dymu wyłoniła się wysoka, chuda postać o potarganych rudych włosach i Will mimowolnie odetchnął z ulgi. Dave miał spuchniętą wargę, podbiegłe krwią zadrapanie na prawym policzku i rozerwany rękaw, ale szczerzył zęby w szaleńczym uśmiechu.

— Jak tam, księżniczki? Czekacie na rycerza?

— Bogowie — mruknął Will. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę. Mógłbym cię ucałować.

Dave puścił do niego oko.

— Może później, przystojniaku. Najpierw was stąd wyciągniemy.

Will może by zaprotestował, ale, po pierwsze, nie miał różdżki, a po drugie, Rome wyglądał jeszcze gorzej od Malfoya. Nawet nie wstał, tylko patrzył na nich z dołu z miną wyrażającą bezgraniczne zrezygnowanie.

— Wybacz, stary — odezwał się Will, uchylając się przed czerwoną smugą, która musnęła rękaw jego kurtki — ale musisz wziąć się w garść.

— Moje nogi chyba są innego zdania.

Will i Dave popatrzyli po sobie. Chwycili go za łokcie i spróbowali podnieść, ale nogi Rome’a faktycznie stawiały opór.

— Cholera. I co teraz? — zapytał Will.

Dave zmarszczył brwi.

— Dobra, spróbujemy odciągnąć go na bok i przeczekamy.

Znów chwycili Rome’a pod boki i zaczęli go wlec mniej więcej w kierunku krańca krypty. Przynajmniej Will miał taką nadzieję. Zakaszlał. W ogólnej zawierusze niewiele było widać, a pozbawione okien i wentylacji pomieszczenie skutecznie wypełniało się gęstym, gryzącym dymem.

Dave zaklął.

— Skończymy jako tarcza strzelecka albo chrupki. Ile można łapać jednego nekromantę, do cholery?!

— Dwa… khy, khy… lata? — wydusił Will.

Koło jego głowy świetnego kolejne zaklęcie, aż włosy stanęły mu dęba.

Wreszcie udało im się wywlec Rome’a poza okrąg świec. Will skulił się, gdy zielona wiązka wyrwała spory kawał ściany.

— Rozniosą nas!

Dave pomamrotał pod nosem i uniósł różdżkę.

— Serio?! — wydarł się Will na widok przezroczystej, opalizującej sfery, która pojawiła się nad ich głowami. – Parasol?!

— Nic innego nie przyszło mi do głowy. A ludzie bez różdżek nie mają prawa narzekać.

— Ale parasol?!

— Och, zamknij się — warknął Dave.

— Umrę naćpany, otoczony przez trupy i Amerykanów — jęknął Rome z poziomu podłogi.

Will mimowolnie się obruszył na postawienie go w jednym rzędzie z umarlakami. Otwierał usta, żeby zaprotestować, ale w tej samej chwili przez jaskinię przetoczył się donośny, wzmocniony magicznie głos Pottera:

— NIE STRZELAĆ!

Cisza zadzwoniła w uszach.

Gdy opadł kurz, oczom Willa ukazało się to, co zostało z centrum krypty: fragmenty ołtarza, głęboki lej, nieruchoma postać na jego granicy, dwie kolejne obok linii roztopionego wosku.

Will podniósł się z ziemi i zrobił parę chwiejnych kroków.

Na dnie leja leżał Badfaith, z rozrzuconymi ramionami i pozbawioną wyrazu twarzą. Szatę miał poszarpaną w kilku miejscach i głęboką bruzdę przecinającą prawy policzek, od kącika ust aż do skroni. Wpatrywał się w sufit pustymi oczami.

Kilka kroków dalej, na boku, tyłem do Willa, leżało kolejne ciało. Will wzdrygnął się na ten widok – wszędzie poznałby ten garnitur.

— Malfoy!

Ktoś wskoczył do dziury i przewrócił mężczyznę na plecy.

— Medyka! — ryknął Zabini.

Zapanowało poruszenie. Will też się rozejrzał i dostrzegł kobietę w charakterystycznej zielonej szacie pochylającą się nad jedną z nieruchomych postaci w głębi jaskini. Obok klęczała dziewczyna o pokrytej sadzą twarzy. Jej kurtka i ścięte po męsku włosy wydawały się znajome…

Will zmarszczył brwi. Co tu robili młodzi Malfoyowie?

— Cholera jasna, gdzie ten medyk?!

Zabini wyjrzał poza krawędź leja.

— Chwila! — okrzyknęła uzdrowicielka. — Nie rozdwoję się!

Wreszcie zerwała się z miejsca, chwyciła torbę i podbiegła do starszego Malfoya. Auror leżąca w pobliżu wyrwy już podniosła się do pozycji siedzącej, ktoś podszedł do nieprzytomnego mężczyzny po drugiej stronie resztek ołtarza. Jakaś kobieta o wściekłe czerwonych włosach zainteresowała się Rome’em i skanowała różdżką jego obrażenia.

Will poczuł, że dłużej nie da rady. Z jękiem opadł na ziemię.

Nikt nie zwracał uwagi na martwego nekromantę.

4 komentarze:

  1. Przyznam, że zaskoczyło mnie pojawienie się tego rozdziału - ale jak najbardziej pozytywnie! Już nie mogę doczekać się zakończenia tej historii, bo z każdym rozdziałem robi się ciekawiej.
    Przez chwilę naprawdę uwierzyłem, że Malfoy stał się nieumarły... może przez tak długą przerwę w czytaniu opowiadania, że zatarły mi się w pamięci pewne szczegóły... a może przez to, że dobrze pamiętam, że w opisie bloga napisane jest, że to parodia gatunku. :D
    Tak czy siak niezmiennie podziwiam za nienachalny humor, zwłaszcza w scenie akcji, która mimo to była bardzo dynamiczna i poważna, nie "tania", jeśli tak mogę to nazwać.
    A kreacja Malfoya to chyba moja ulubiona! Mam nadzieję, że jednak nie wydarzyło się to, co myślę.

    PS - I dostrzegam dwa drobne błędy, ale niestety nie mogę skopiować całości "(...) na boku, plecami do Willa, leżało kolejny ciało", a później "(...)zainteresowała się Rome'em i skandowała różdżką jego obrażenia".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za wypisanie błędów. Przyznam, że końcówka była pisana trochę na świeżo i choć ją sprawdziłam, jak zwykle nie zauważyłam takich drobnych błędów. Ale przy okazji przejrzałam cały tekst i znalazłam jeszcze kilka gaf wynikających z mojego gapiostwa.

      Draco-zombie był bardzo kuszący :D Ostatnio znalazłam kawałek mojego baaaardzo starego fanfika z Draconem-wampirem i czasem aż korci, żeby go dokończyć w sposób absolutnie absurdalny.

      Dziękuję za wszystkie komentarze. Naprawdę motywuje to do działania :)

      Usuń
    2. Nie ma problemu, oczywiście błędów nie wytykam ze złośliwości :)
      A taki fanfic ciekawie byłoby przeczytać, może rozważysz wrócenie do niego po zakończeniu tego opowiadania? :D

      Usuń
    3. Nie posądzam Cię o złośliwość :) Nie mam bety, więc rozdziały idą po sprawdzeniu tylko przeze mnie, a wiadomo jak to jest - jak się zna tekst na pamięć, to trudno wyłapać błąd. Dobrze, jak ktoś o tym napisze.

      Co do fanfika, nie jestem pewna. Gdybym miała kończyć każdą rozgrzebaną kiedyś historię, musiałabym pisać całymi dniami, bo uwielbiam wymyślać, ale rzadko cokolwiek dociera dalej niż do trzeciego rozdziału ;D Po skończeniu tego opowiadania raczej wrócę, może z kolejną częścią, może z opowiadaniami o Malfoyach. Rozważałam przez jakiś czas poprawienie całej tej historii, ale na razie chyba odpuszczę. Mam nadzieję, że nie rozjedzie się za bardzo z moim aktualnym spojrzeniem na bohaterów i świat :)

      Usuń