poniedziałek, 27 kwietnia 2020

ROZDZIAŁ DRUGI. Potterowie

Jim ostrzegł ich, że mieli do przebycia pół Londynu, ale Demeter odmówiła użycia teleportacji łącznej. Will szczególnie się temu nie dziwił – sam wątpił, że Jim dostarczyłby ich na miejsce w jednym kawałku.

— To najbliższy kominek — oznajmił chłopak, ruchem głowy wskazując na pub. — Możemy też wrócić do ministerstwa i wskoczyć do służbowego albo poprosić o świstoklik. Choć drugiej opcji akurat nie polecam — dodał pośpiesznie. — Wierzcie mi, szkoda czasu i nerwów, ojciec zaczyna miotać klątwami na samą myśl o Departamencie Transportu, a przed każdą wizytą wypija na raz butelkę eliksiru uspokajającego.

Will skończył suszyć ubranie i włożył różdżkę do specjalnej kieszeni po wewnętrznej stronie kurtki. Jim nie przejmował się aż tak zasadami bezpieczeństwa – jego różdżka beztrosko wystawała z tylnej kieszeni jeansów.

— Nie damy rady iść pieszo? — zapytała Dee, starając się jakoś poskromić fryzurę. Mokre warkoczyki nie chciały współpracować.

Jim zmarszczył nos.

— To jakieś czternaście mil.

— Czyli nie.

— Raczej nie. Ale możemy pojechać metrem.

Dee nie trzeba było dwa razy powtarzać.

— Metro brzmi w porządku — zgodziła się, zanim Will otworzył usta.

Gdy po trzech kwadransach spędzonych w zatłoczonym, podziemnym pociągu wyczołgali się na powierzchnię, Will miał ochotę ucałować popękane, betonowe płyty. Przyrzekł sobie, że już nigdy nie pozwoli Dee decydować w sprawach komunikacyjnych, nawet gdyby za karę odesłała go do Stanów i uziemiła w departamencie. Wolał przez miesiąc pisać raporty za cały zespół, niż dać się namówić na kolejną przejażdżkę metrem. Zwłaszcza że żadna z londyńskich linii nie łączyła centrum z dzielnicą zamieszkiwaną przez Potterów i musieli dwukrotnie zmieniać wagon.

Najwyraźniej tylko jemu przeszkadzał ścisk, brak świeżego powietrza i kołysanie, od którego zbierało się na wymioty. Dee przez całą drogę bez zainteresowania obserwowała pozostałych pasażerów, natomiast Jim nieustannie paplał. Zamilkł tylko na krótką chwilę podczas wysiadania i od razu wznowił monolog na peronie.

Okolica składała się z ciasnych uliczek oraz stojących wzdłuż nich podobnych, jednopiętrowych budynków z czerwonej cegły. Dom Potterów wyróżniał się na ich tle obrośniętymi bluszczem ścianami i różnokolorowymi ramami okien. Z zewnątrz sprawiał wrażenie bardzo przytulnego, ale też zaskakująco małego. Stał na równie niedużym skrawku terenu – od strony ulicy wystarczyło miejsca jedynie na wyłożony wielobarwnym kamieniem podjazd i wąski pasek trawnika. Posesję otaczał niski murek, gdzieniegdzie pokryty mchem, wzdłuż niego rosły zielone krzewy i chyba z kilkanaście gatunków kwiatów.

Ten widok zaskoczył Willa, który spodziewał się eleganckiej rezydencji, fontanny w kształcie smoka i ogrodu z wielkim basenem. Tymczasem wzdłuż ulicy stał pokryty grubą warstwą kurzu samochód, na oko zbliżający się do pełnoletniości.

Drzwi pomalowano na czerwono, a złota kołatka miała kształt głowy lwa. Will uznał to za uroczy przejaw sentymentu.

— Mamo? — zawołał Jim w progu.

Hol był długi, lecz niezbyt szeroki, umieszczono w nim jedynie wieszak na płaszcze i prostą, białą komodę. Z ramy wiszącego nad nią lustra łuszczyła się złota farba. Mimo niewielkiej przestrzeni, w korytarzu jakimś cudem upchnięto aż siedem par drzwi – po trzy pary na każdą stronę plus wejściowe – natomiast na końcu znajdowały się drewniane schody, podążające na piętro łagodnym łukiem. W powietrzu unosił się zapach ciasta, kwiatowych perfum oraz cytrynowego płynu do czyszczenia mebli.

Will na wszelki wypadek dwa razy otrzepał buty, zanim odważył się stanąć na nieskazitelnie czystym dywanie.

— Skarbie? Dlaczego nie jesteś w pracy?

Matka Jima miała podobne do niego ciemne oczy i była bardzo ładna, co w pewien sposób tłumaczyło nieporównywalnie większą urodę chłopaka od jego przeciętnego ojca. Gęste, kasztanowe włosy kobieta upięła na czubku głowy w schludny kok, z którego w kontrolowany sposób wymykało się kilka drobnych loczków.

— Mamo, to są aurorzy ze Stanów. — Jim wskazał stojące za sobą osoby. — Mieli zatrzymać się w Dziurawym Kotle, ale pada tam deszcz, więc tata kazał zabrać ich do nas.

Ginny Potter zmarszczyła wyregulowane brwi.

— Deszcz?

— Awaria zaklęcia — odrzekł ze wzruszeniem ramion.

Kobieta chyba uznała to za wystarczającą odpowiedź. Przeniosła wzrok na gości i uśmiechnęła się ciepło, wyciągając w ich kierunku szczupłą dłoń z idealnym manicure. Jej bladoróżowa spódnica oraz koszula w kwiatki pasowały do obrazu perfekcyjnej pani domu.

— Clara Potter, miło mi państwa poznać.

Will kolejny raz tego dnia poczuł się oszukany.

Całe szczęście Potterowie mieli dwie gościnne sypialnie. Na łóżku Willa leżały haftowane poduszki, a szafka nocna, komoda oraz samotne krzesło zostały pomalowane na błękitny kolor, współgrający z tapetą w drobne niezapominajki. Na szafce stał wazon z herbacianymi różami.

W pierwszym odruchu Will miał ochotę wyjrzeć przez okno, lecz powstrzymała go wizja ubrudzenia firanki.

Rozległo się pukanie i do pokoju wślizgnęła się Dee. Zdjęła kurtkę i wreszcie udało jej się zrobić porządek z włosami, które tym razem zebrała w jeden gruby warkocz. Demeter skrzywiła się, rozglądając się po pomieszczeniu.

— Saro Goods, u ciebie też tak słodko i uroczo — mruknęła. — Normalnie jakbyśmy wylądowali w cholernym Stepford.

Spróbowała okrążyć jasny, puchowy dywan możliwie najszerszym łukiem, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę mikroskopijne rozmiary sypialni. Wreszcie Dee dotarła do łóżka i ostrożnie przysiadła na jego brzegu, ponownie się krzywiąc, gdy miękki materac zapadł się pod jej ciężarem.

Will powiesił kurtkę na oparciu krzesła, po czym zabrał się za rozwiązywanie sznurówek.

— Lepsze to niż spanie na ulicy — zauważył.

— Wiesz, nie-magowie też mają hotele.

— Może poczekajmy, aż znajdą nasze walizki, co? I chyba miałaś rację — przyznał z westchnieniem. Zdjął buty i postawił pod okno. — W książkach nieco nagięli fakty.

Dee uśmiechnęła się z kpiącym tryumfem.

— Mało powiedziane.

Will westchnął. Przeszedł przez pomieszczenie, również omijając dywan, choć był boso, i usiadł obok niej.

— To niesprawiedliwe — wymamrotał. — Kochałem je.

Rozbawiona Demeter uniosła brwi.

— Nikt ci nie broni nadal kochać — stwierdziła. — Tylko teraz już wiesz, że trochę mijają się z prawdą. Tak trochę bardziej niż trochę — dodała z przekąsem.

— Co odbiera im cały urok.

Prychnęła.

— Och, nie dramatyzuj. To nie koniec…

Przerwało jej pukanie do drzwi.

— Hej, ojciec właśnie wrócił i ma wasze rzeczy — poinformował ich Jim, wetknąwszy głowę do pokoju. — Cały czas stały przy wejściu do biura, wyobrażacie sobie? A mama zaprasza na obiad, jeśli chcecie.

Willowi jak na zawołanie zaburczało w brzuchu.

— Już idziemy — zdecydowała Demeter.

Urządzony w odcieniach beżu, duży i jasny salon płynnie przechodził w odrobinę mniejszą jadalnię, a tę z kolei oddzielał od kuchni blat z jasnego marmuru. Dziesięcioosobowy stół był przykryty białym obrusem z wyhaftowanymi na brzegach różyczkami, zaś na środku blatu stał kryształowy wazon pełen wielobarwnych kwiatów.

Will zaryzykowałby stwierdzenie, że pani Potter uwielbiała kwiaty i to w każdej postaci.

Rudowłosa nastolatka właśnie rozkładała talerze.

— O, cześć — rzuciła, zauważając, że miała towarzystwo.

Uśmiechnęła się przyjaźnie, choć nieśmiało. Na pierwszy rzut oka przypominała matkę, szczupła i niezbyt wysoka, lecz po podejściu bliżej okazywało się, że jej twarz nie była idealnie porcelanowa, tylko zdobiły ją dziesiątki drobnych piegów. Włosy dziewczyny także miały nieco inny kolor, jaśniejszy i zdecydowanie bardziej marchewkowy, który dodatkowo podkreślała zwiewna, soczyście zielona bluzka.

Do jadalni wkroczyła ostrożnie pani Potter, przewiązana w pasie białym fartuszkiem z koronkowymi brzegami. Kobieta niosła przed sobą wazę z parującą zupą i wyglądała jak z obrazka w jednym z tych kolorowych magazynów dla idealnych pań domu.

— Lilu, zawołaj ojca i Jimmy’ego.

— Jasne.

Dziewczyna wrzuciła resztę sztućców do pudełka i niemal biegiem ruszyła na korytarz.

— Proszę, usiądźcie — powiedziała pani Potter.

Pod stołem leżał dywan – koszmarnie jasny, jak chyba wszystko w tym domu. Will spojrzał na swoje ciężkie, aurorskie buty, idealne do gonienia przestępców po błocie, kamieniach i upstrzonych odłamkami szkła chodnikach, jednak nieszczególnie nadające się na salony. Will z ponurą miną odsunął krzesło i usiadł.

Po chwili pojawił się pan Potter z depczącą mu po piętach córką, a zaraz za nimi wszedł Jim, rozmawiający z kimś przez dwukierunkowe lusterko. Pani Potter zganiła syna wzrokiem.

— Jim, mógłbyś to odłożyć? — poprosiła.

Chłopak przewrócił oczami, ale pożegnał się z – sądząc z dobiegającego z lusterka chłopięcego głosu – kolegą i wepchnął komunikator do kieszeni jeansów.

Will wziął kromkę chleba z podsuniętego mu przez Dee koszyczka. Nikt się nawet nie zająknął, że brakowało jednego domownika – prawdopodobnie Albus Severus Potter istniał wyłącznie w książkach. Will dodał następny punkt do swojej stale wydłużającej się listy rozczarowań.

— Rozmawiałem z Hannah — odezwał się nagle Harry Potter.

Dee spojrzała na niego z oczekiwaniem, ale mężczyzna nie ciągnął tematu, tylko intensywnie wpatrywał się w swój talerz. Demeter zgrzytnęła zębami:

— Usunęła awarię? — zapytała.

Na odpowiedź musiała czekać minutę.

— Niestety, Brygada Odwracania Skutków Przypadkowego Użycia Magii wciąż nie może znaleźć przyczyny.

— To podchodzi pod przypadkowe użycie magii? — wtrącił Jim.

Cisza.

— Na razie trudno powiedzieć, pod co w ogóle to podchodzi.

— Ale muszą mieć jakieś pomysły, nie?

— Coś się stało? — zaciekawiła się Lily.

Will doszedł do wniosku, że jeśli rozmowa nadal będzie rozwijała się w takim tempie, posiedzą przy stole do następnego wieczora.

— W Dziurawym Kotle pada deszcz — wyjaśnił Jim.

— W środku?

— Nie, na zewnątrz — prychnął. — Myślisz, że ktoś wzywałby z takiego powodu tych od przypadkowego użycia magii? No naprawdę, mogłabyś czasem użyć mózgu.

Lily zarumieniła się.

— A ty nie musisz zawsze być takim dupkiem!

— Lily! — syknęła pani Potter.

Uśmiechnęła się przepraszająco do gości. Willowi nie umknęło, że nie skarciła Jima za obrażanie siostry, a sama Lily także nie protestowała, ani nie szukała sprawiedliwości.

Dee próbowała podjąć temat hotelu, jednak pani Potter nie chciała nawet o tym słyszeć.

— Nie ma potrzeby — zaprotestowała. — Hannah na pewno szybko poradzi sobie z tą drobną usterką, a do tego czasu będą państwo mile widziani w naszym domu. Prawda, Harry?

— Mhm — wymamrotał jej mąż do pieczonej wołowiny.

Dee nie dawała za wygraną.

— Nie chcielibyśmy nadużywać państwa gościnności.

— Nonsens. Te pokoje i tak są puste.

Demeter popatrzyła wyczekująco na Willa, ale on marzył jedynie o prysznicu. Poza tym żaden hotel nie zapewniłby mu takiego jedzenia – żeby je spalić będzie musiał przez godzinę biegać wokół osiedla, ale było warto – ani kusząco miękkiego materaca. I nad Willem wisiała jeszcze konieczność napisania do Chrisa, który pewnie urwałby mu głowę, gdyby nie dostał szybkiej relacji.

Właśnie dlatego Will udał, że pochłonęła go kontemplacja porcelanowej filiżanki, swoją drogą, bardzo ładnej.

— Dobrze — wycedziła Dee. — Bardzo państwu dziękujemy.

Pani Potter uśmiechnęła się i zaproponowała jej kawałek szarlotki.

Will ewakuował się zaraz po deserze i przez dokładnie sześćdziesiąt siedem minut dzielnie zwiedzał okolicę. Całkiem ładną, musiał przyznać. Nie mógł jednak biegać w nieskończoność.

— Nie no, dzięki za pomoc — fuknęła Dee, czekając na niego pod łazienką.

Z zakłopotaniem przeczesał dłonią mokre włosy.

— Przykro mi? — spróbował nieśmiało.

Żachnęła się.

— Już to widzę. Zostanie tu jest nieprofesjonalne.

Czy ja wiem, to przecież szef aurorów — zauważył, wzruszając ramionami — a nie podejrzany w sprawie. I nie wepchnęliśmy mu na siłę, tylko sam zaproponował nam nocleg, bo zostaliśmy bez dachu nad głową. Nie widzę w tym nic nieprofesjonalnego.

Dee posłała mu mordercze spojrzenie.

— Cała ta misja to jedna wielka katastrofa — wymamrotała, przepychając się obok niego.

Odrobinę za mocno zamknęła drzwi.

Will już po chwili przyznał jej rację. Przez niemal kwadrans próbował otworzyć przeglądarkę w telefonie – nie pomogło stanięcie na krześle, wyjście na korytarz, ani nawet wystawienie ręki z komórką za okno. Wreszcie Will musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Westchnął, naciągnął kurtkę na bluzę od dresu, założył buty, nie przejmując się ich zasznurowaniem i znów wymknął się na zewnątrz.

Pierwsza kreska zasięgu pojawiła się w odległości dziesięciu stóp od drzwi wejściowych, ale dopiero po pokonaniu następnych pięciu Will zdołał połączyć się ze skrzynką mejlową.

Nie zazdrościł sąsiadom.

Chris oczywiście zdążył zapchać jego pocztę miliardami pytań i drugim tyle złorzeczeń za brak odpowiedzi. Typowe, parsknął Will, brnąc przez ten gąszcz wiadomości. Przyjaciel miał wiele zalet, ale nie należała do nich cierpliwość.

Will właśnie kończył odpisywać na ostatniego meila, gdy pojawiła się Dee, w pełnym rynsztunku bojowym.

— Gdzie idziesz? — zdumiał się Will.

— Rozejrzę się po cmentarzu Highgate.

Spojrzał na zegarek.

— Jest po dziesiątej.

— Przyjechaliśmy pracować, a nie na wakacje — warknęła.

— Jasne, ale nie jest ciut za późno na szwendanie się po cmentarzach? — zapytał ostrożnie, wsuwając telefon do kieszeni. — To znaczy, nie-magowie mogą uznać za podejrzane, gdy ktoś będzie się tam kręcić po nocach i to na dodatek w miejscu, w którym niedawno rozkopano grób.

Demeter zacisnęła usta. Przez dłuższą chwilę przyglądała mu się w taki sposób, że Will zaczął obawiać się o swoje życie.

— Od czegoś są czary zwodzące — mruknęła wreszcie, lecz bez przekonania. — Ale możesz mieć trochę racji. Co nie oznacza, że odpuszczam ci akcję przy obiedzie — zastrzegła.

Will gorliwie pokiwał głową i razem wrócili do domu.

Chyba nigdy nie spało mu się tak dobrze. Nie wiadomo, co mogło być tego przyczyną – zmiana czasu, nadmiar wrażeń, czy absolutnie cudowny materac – jednak gdy o szóstej piętnaście zadzwonił budzik, Will prawie rzucił komórką o ścianę.

W czasie porannej przebieżki odczytał kilka kolejnych wiadomości od kumpla, który domagał się zdjęć.

 

Re: Re: Spotkanie ze gwiazdą

od: ja <will.h.lesage@magicmail.com>

do: Chris Sayre <chrysoar.sayre@macusa.com>

 

Jak Ty to sobie wyobrażasz?…

 

– pisał Will, starając się nie wpadać na słupy ani na zaspanych nie-magów z psami, a tym bardziej na same psy. Ominął szerokim łukiem włochatą kulkę z różową kokardką na czubku. Wściekły jazgot, bo nie można było tego nazwać szczekaniem, odprowadził go do zakrętu.

 

…Mam łazić po domu i strzelać fotki? A może zapytać faceta, czy zrobi sobie ze mną selfie na środku Biura Aurorów? Najlepiej z autografem. Dee zamordowałaby mnie na miejscu i wysłałaby moje szczątki do Stanów w pudełku po butach. Wciąż narzeka, że jesteśmy nieprofesjonalni i musimy się wyprowadzić.

Poza tym, przecież ci pisałem, że książki to bujda i nic tu nie trzyma się kupy. Czekam, aż ktoś mi powie, że śmierciożercy byli dobrzy i cała ta wojna to po prostu jeden wielki spisek Zakonu Feniksa.

I, na litość bogów, przestań do mnie pisać ze służbowego mejla!

 

W sumie, to by było coś, pomyślał Will, rozłączając Internet. A jeśli te wszystkie fanfiki, w których okazuje się, że Dumbledore cały czas pracował dla Voldemorta, nie są wcale głupie, tylko ktoś w ten sposób próbował przekazać fanom książek, co naprawdę się wydarzyło? To dopiero byłby zwrot akcji!

— Hannah przysłała nam sowę — zakomunikował im Harry Potter przy śniadaniu.

Pani Potter specjalnie dla gości przygotowała wystawny – nawet aż za bardzo – posiłek i mimo że był wczesny, sobotni poranek, w jadalni zjawili się wszyscy prócz Jima. Lily wyjaśniła Willowi szeptem, że jej brat w wolne dni nigdy nie wstawał przed południem.

— Rozwiązała problem? — zapytała szybko Demeter, nauczona doświadczeniami poprzedniego wieczoru.

Potter był jednak zdecydowanie mniej apatyczny.

— Wysiadła im cała hydraulika i muszą wezwać pomoc techniczną. Hannah napisała, że pojawią się u niej najwcześniej w poniedziałek i że chyba do tego czasu nabawi się nerwicy.

— Biedactwo — westchnęła jego żona.

Dee odstawiła kubek.

— Czyli jednak musimy poszukać pokoi do wynajęcia.

Pani Potter natychmiast zaprotestowała.

— Możecie zostać u nas. To żaden problem.

— Pojutrze dotrze reszta zespołu — odparła sucho Dee. — Myślę, że nie mają państwo możliwości przyjęcia tylu osób naraz, a wolałabym, żebyśmy się nie rozdzielali. Wystarczy, że nasz… konsultant oznajmił, że zakwateruje się na własną rękę — dodała, nie kryjąc irytacji.

Malachi zalazł jej tym za skórę.

— Jakoś rozwiążemy ten problem, prawda, kochanie?

Potter skwapliwie pokiwał głową.

Jeśli Demeter miała jeszcze jakiś kontrargument, postanowiła go sobie darować. Zamiast tego oznajmiła gospodarzom, że po śniadaniu zamierza rozpocząć śledztwo.

Potter wytrzeszczył oczy.

— W sobotę?

— Tak się składa, że przestępcy pracują także w weekendy i święta ustawowo wolne od pracy — odpowiedziała Dee.

Prawie, prawie udało jej się ukryć kpinę w głosie.

Willowi za to znów nie udało się uniknąć podróży metrem.

— Nie możemy się teleportować, dopóki nie wiemy, jak wygląda cmentarz ani teren wokół — uświadomiła go brutalnie Demeter. — Chcesz wylądować na jakimś nie-magu?

— Może Potter mógłby podwieźć nas samochodem?

— Nie — ucięła dyskusję. — Nie ma mowy. Chcę w spokoju obejrzeć miejsce zbrodni.

Z cierpiętniczą miną Will powlekł się za nią na peron.

Półtorej godziny później krążyli po cmentarzu Highgate z wyciągniętymi różdżkami, ale Potter miał rację i w okolicy grobu Silvii Brooks nie znaleźli żadnych pozostałości magii. Ziemia w odległości kilku stóp od marmurowego pomnika była naruszona, trawa zdeptana, ale poza tym nic nie rzucało się w oczy. Zaklęcia skanujące i wykrywające nie przyniosły efektów, tak samo jak rozpylenie eliksiru zmywającego skutki iluzji i czarów maskujących.

— Nadal uważamy, że to Badfaith? — upewnił się Will, obserwując Demeter, która klnąc na czym świat stoi, miotała się wokół mogiły. — Musiałby do tego użyć szpadla, a to chyba mocno poniżej jego godności, nie?

— Mógłby kogoś wynająć — burknęła Dee.

Zatrzymała się obok Willa z bardzo podejrzaną miną.

— Nie rozważasz otworzenia grobu, prawda? — zapytał ostrożnie.

Rzucone mu przez Dee krótkie spojrzenie mówiło, że owszem, rozważała.

— Nie możemy otworzyć grobu!

— Czemu? Nikt nie zauważy.

— Bo to nieetyczne i w ogóle… — Will urwał pod jej natarczywym wzrokiem. — No co?

— Tylko mi nie mów, że wierzysz w zaświaty — prychnęła.

Wzruszył ramionami, speszony.

— Moi rodzice są gaelitami — wymamrotał.

Dee wyglądała na zaskoczoną, jednak porzuciła swój świętokradczy pomysł.

— Dobra, zobaczymy jeszcze ten drugi cmentarz.

Angielskie nekropolie w niczym nie przypominały amerykańskich równo przystrzyżonych trawniczków z rządkami identycznych tablic. Bliżej im było do parków lub zaniedbanych ogrodów – rozległe tereny pełne wiekowych drzew i kwitnących krzewów, spomiędzy których wyłaniały się porośnięte mchem krzyże celtyckie oraz przerażające rzeźby płaczących aniołów. Kilka kwater należało do czarodziejów, o czym świadczyły runiczne znaki wyryte w kamieniu.

Może po prostu trafili akurat na najstarsze cmentarze, a pozostałe wyglądały przeciętnie. Will byłby głęboko zawiedziony – podobał mu się ten melancholijny klimat.

Nagrobek Amelii Edwards był stosunkowo nowy w porównaniu z innymi. Miał parę głębokich rys i pękniętą przez pół tablicę, lecz Will i Dee nie odkryli nic, co choćby sugerowało, że w jego zniszczeniu maczał palce nekromanta czy jakikolwiek inny czarodziej. Ich obecność wzbudziła za to zainteresowanie zarządcy, dlatego szybko się wynieśli.

Zjedli szybki lunch na mieście, zastanawiając się, co dalej.

— Możemy czekać, aż znów kogoś wykopie — podsumował Will, odsuwając pusty talerz — albo wracać do domu. Departamentowi nie spodoba się płacenie za nasze wakacje.

Dee westchnęła.

— I zaryzykujemy, że dla odmiany kogoś zabije?

— Myślisz?

— Nie pierwszy raz.

— Na te groby raczej nie wróci, skoro dotąd tego nie robił.

— Mówiłam, że ta misja to katastrofa — wymamrotała.

Willowi przeszło przez myśl, że mogłoby to być ich aktualne motto.

Dla pewności rozejrzeli się jeszcze po kilku innych cmentarzach, mniejszych, większych, starszych i nowszych. Rzecz jasna na żadnym nie znaleźli nic podejrzanego.

— Byłoby łatwiej, gdyby gość miał konkretne preferencje — stwierdził ponuro Will. Opuszczali szóstą czy też siódmą nekropolię i zaczął padać deszcz. — Jakiekolwiek. Wiek, rasa, przyczyna śmierci albo przynajmniej ten cholerny kolor włosów.

— Gdyby tak było, dawno byśmy go złapali — zauważyła Dee.

Will skrzywił się.

— Możemy wracać? — poprosił, stawiając kołnierz kurtki w celu ochrony przed nasilającym się wiatrem. — Chyba że stałym punktem każdego dnia ma być przemoknięcie do suchej nitki.

Demeter nie protestowała.

U Potterów czekała ich niespodzianka – w salonie siedział mężczyzna o turkusowych włosach, przez które pewnie było go widać na odległość mili. Towarzyszyła mu kobieta oraz wtulona w nią mniej więcej dwuletnia dziewczynka. One z kolei miały niemal białe włosy, bardzo jasną cerę oraz nadzwyczajnie niebieskie oczy. Wyglądały jak z katalogu dla pięknych i bogatych.

Will od razu się domyślił, że miał przed sobą Teddy’ego Lupina z rodziną.

Pani Potter zerwała się z kanapy na widok wchodzących osób.

— A to nasi goście ze Stanów, panna Silverfield i pan Lesage — wytłumaczyła Lupinom, po czym zwróciła się do niezręcznie tkwiących w progu aurorów: — Teddy i Stella byli w okolicy i postanowili wpaść z wizytą.

A gdzie Victoire?, westchnął Will w duchu. Nie miał siły odpowiednio się zasmucić, bo marzył wyłącznie o kąpieli.

Teddy również wstał, szczerząc zęby.

— Widzę, że doświadczyliście słynnej angielskiej pogody.

Will przyjął wyciągniętą dłoń i mimowolnie odwzajemnił uśmiech.

— Można tak powiedzieć.

— Państwo wybaczą — wtrąciła chłodno Dee — ale jesteśmy brudni i przemoczeni, więc lepiej pójdziemy się przebrać. Wolałabym, żeby żadne z nas nie złapało grypy w pierwszym tygodniu po przyjeździe do Anglii.

— Pod umywalką są suche ręczniki — poinformowała pani Potter.

— Dziękujemy.

— Za kwadrans podam obiad, jeśli mają państwo ochotę — zawołała, gdy byli na schodach.

Doprowadzenie się do porządku zajęło im nieco więcej niż piętnaście minut, lecz Will nigdy by się nie przyznał, że większość czasu zmarnował na wygrzewanie się pod prysznicem. Dee urządziła mu potem pod drzwiami łazienki dziką awanturę za ociąganie się, jednak udawał, że nie miał pojęcia, o co jej chodziło.

Kiedy wreszcie pojawili się w jadalni, wszyscy zajęli już miejsca, a gospodyni podawała pierwsze danie. Jima znów nie było.

Lupinowie okazali się bardzo mili, chociaż mówił głównie Teddy, zaś jego żona zwykle tylko się uśmiechała. Ich córka, Gina, najwyraźniej była jeszcze bardziej nieśmiała, bo przez cały posiłek co rusz chowała się pod stołem. Tuliła w objęciach dużą lalkę o porcelanowej twarzy i długich, kruczoczarnych lokach. Nie licząc koloru włosów, zabawka wyglądała jak właścicielka – obie miały po dwa kucyki z białymi kokardami oraz błękitne sukienki, pełne falbanek i koronek.

— Kotku, nie ma się czego wstydzić — powtarzał Ted, głaszcząc dziewczynkę po główce.

W trakcie luźnej pogawędki okazało się, że Lupinowie byli prawnikami i  mieszkali z babcią Teddy’ego na obrzeżach Gloucester, choć na co dzień pracowali w Londynie.

Demeter wzdrygnęła się na tę wieść. Sama po otrzymaniu uprawnień aurorskich przeprowadziła się do Nowego Jorku z New Haven, by nie tracić codziennie niemal dwóch godzin. Możliwość użycia magicznego środka komunikacji nie przechodziła jej przez myśl.

— Znaleźli państwo coś na cmentarzach? — zapytał nagle Potter, przerywając żonie w pół słowa opowieść o dzieciach kuzynki, również studiujących prawo magiczne.

— Nic specjalnego — odparła lakonicznie Dee.

Rzuciła krótkie spojrzenie na Lupinów, Lily i zbierającą talerze panią Potter, jakby chciała w ten sposób dać do zrozumienia, że nie powinni o tym rozmawiać w obecności cywilów. Potter nie załapał aluzji i wciąż drążył temat, aż w końcu Demeter warknęła, że nie nadawało się to na rozmowę przy obiedzie.

W trakcie deseru powrócił problem zakwaterowania.

Lily i Gina siedziały na podłodze w salonie i urządzały podwieczorek dla jednej prawdziwej lalki oraz kilku wyimaginowanych, a pozostałe osoby zajęły miejsca na dużej, skórzanej kanapie. Gospodyni tym razem zaserwowała placek cytrynowy, tak smaczny, że Will pochłonął w krótkim czasie trzy kawałki, mimo sutego posiłku. Wiedział, że jeszcze parę dni takiej diety i będzie wyglądał jak klasyczny stereotyp niemagicznego policjanta.

— Rozmawialiśmy z Harrym przez całe przedpołudnie — zaczęła pani Potter, nalewając herbatę do filiżanek — i doszliśmy do wniosku, że możecie zamieszkać na Grimmauld Place.

Dee uniosła brwi.

— Grimmauld Place?

Willa oburzyła jej niewiedza.

— To był dom Syriusza, ojca chrzestnego Harry’ego — wyjaśniła pani Potter. — Nocujemy tam, gdy wypadnie nam dłuższa sprawa w centrum, ale zazwyczaj dom stoi pusty. Ma sporą kuchnię, salon, siedem sypialni i trzy łazienki — zachwalała, podając mężowi ciasto.

— Po remoncie zrobiło się tam całkiem ładnie — przyznał Ted, machając łyżeczką. — Choć moglibyście się wreszcie pozbyć tych skrzacich głów z korytarza.

Lily parsknęła w niewidzialną filiżankę.

— Teddy! — jęknęła pani Potter.

— Żartowałem. Przecież wiem, że ciocia zdjęła je dawno temu.

— Niezależnie, co powypisywano w tych koszmarnych książkach, na Grimmauld Place nigdy nie wisiały żadne głowy skrzatów domowych — oznajmiła kobieta z naciskiem, na wypadek, gdyby ktoś zamierzał w to wątpić.

Will dostrzegł, że Stella przyglądała się tej dyskusji z dziwną miną – z czymś w rodzaju uprzejmego zainteresowania i akceptacji. Jakby uznała, że w domach można napotkać gorsze rzeczy niż umieszczone na ścianach w postaci dekoracji zmumifikowane szczątki służby. W zasadzie coś w tym było – ciotka Willa, dla przykładu, trzymała na szafie w salonie urnę z prochami trzeciego męża. Parę razy wujaszkowi zdarzyło się rozsypać na dywanie.

Willa bardziej martwił fakt, że nie potrafił przyporządkować Stelli do postaci z książek.

Demeter nie była przekonana do pomysłu pani Potter.

— Naprawdę nie chcielibyśmy nadużywać państwa gościnności.

— Żaden problem, przecież mówiłam, że dom zwykle jest pusty. To nawet lepiej, że ktoś na jakiś czas w nim zamieszka, będzie okazja do zrobienia porządków.

— Nie jestem pewna, co powie nasz szef. — Dee naprawdę walczyła dzielnie. — Raczej mu się to nie spodoba.

— Harry wszystko mu wytłumaczy, prawda, kochanie?

Potter mruknął coś w herbatę.

— Opór jest bezcelowy — szepnął Teddy do Willa znad drugiego kawałka ciasta. — Nie ma takiej siły, która powstrzymałaby ciocię od zrealizowania pomysłu.

Bo dotąd nie spotkała Demeter, odparł Will w duchu.

Po wyjściu Lupinów zaoferował pomoc w zmywaniu, czym zapunktował u pani Potter. Z pół godziny rozpływała się nad jego uczynnością, a w tym czasie oczy o mało nie wyskoczyły Demeter z orbit od przewracania nimi z rozdrażnieniem. W końcu Dee stwierdziła, że więcej tego nie zniesie i wyszła z domu.

Will nie zamierzał przejmować się jej opinią.

— To siostra pana Malfoya — powiedziała Lily, gdy zapytał ją o Stellę.

Podała mu talerz do wytarcia.

— Malfoya? — zdumiał się, energicznie wycierając naczynie ścierką z wyszytymi na brzegach kwiatkami. — Masz na myśli… Dracona Malfoya? — upewnił się.

— Mhm.

— Nie wiedziałem, że on ma rodzeństwo.

— Przyrodnie i to podobno więcej niż jedno, ale nikt nie ma pewności. Wiesz, to Malfoyowie, od nich ciężko coś wyciągnąć — dodała, przewracając oczami. — A o Stelli to on usłyszał, dopiero jak poszła do szkoły i tak jakby ją adoptował. Bo ona jest dużo młodsza.

— Jak dużo?

Lily wzruszyła ramionami.

— Bo ja wiem, ze dwadzieścia lat chyba. W Hogwarcie była na tym samym roku co Teddy, a Malfoy chodził do szkoły z naszym tatą, więc ma teraz… — szybko przeliczyła w myślach — czterdzieści sześć lat, najwyżej czterdzieści siedem.

— O, łał.

— Taa. A ty masz rodzeństwo?

Ta niespodziewana zmiana tematu zbiła Willa z tropu.

— Nie — przyznał niepewnie.

— Szczęściarz — wymamrotała dziewczyna, patrząc na brudną wodę w zlewie. — Ja mam dwóch braci, z czego jeden jest kretynem, a drugi woli spędzać czas ze znajomymi niż z rodziną.

Aha, znaczy się Albus Potter jednak istniał.

W tym momencie do kuchni wkroczył Harry Potter. Rozejrzał się po pomieszczeniu, a jego ponura mina nie wróżyła niczego dobrego.

— Gdzie jest panna Silverfield?

— Na zewnątrz — odparł Will, wycierając dłonie w ścierkę. — Coś się stało?

— Wykopano kolejne ciało.

4 komentarze:

  1. Ta historia z wykonywaniem ciał chwilowo do mnie nie przemawia. Jestem jednak ciekawa, jak się będzie rozwijała. Za to na pewno zostanę fanką twoich bohaterów - tych pierwszoplanowych i tych pozostających z tyłu. Wielowymiarowe spojrzenie na różne osobowości. I chociaż jest w tym sporo stereotypów, to dzięki temu opowiadanie nie jest płaskie.

    OdpowiedzUsuń
  2. A gdzie Ginny? Gdzie Victorie? Malfoy i rodzeństwo? Kolejne ciało? Robi się coraz ciekawiej. Zastanawiam się, czy w historii będą Ron i Hermiona, a jeśli tak, to jacy będą :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie ma Ginny! Nawet nie wiesz jak mnie to cieszy 😃

    OdpowiedzUsuń
  4. Ależ się ucieszyłam z tego ostatniego zdania!

    Na tym etapie zbyt mało jest informacji, żeby poukładać sobie, o co może chodzić w tej całej hecy z grobami, ale nie mogę się doczekać, kiedy akcja nabierze tempa!

    Najczęściej nie lubię bohaterek opowiadań, ale coś tak czuję, że i z Willem będzie ciężko. Na pewno podoba mi się to, w jaki sposób wykorzystałaś możliwości prowadzenia narracji z jego perspektywy. Ma on takie same informacje, jak każdy czytelnik Twojego bloga, bo czerpał je z książek i dzięki niemu możemy konfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością Twojego opowiadania. Natomiast nie bardzo mogłam się wczuć w jego sposób myślenia; zdecydowanie bliżej mi do Dee. Mam wrażenie, że Will myślał raczej o wyglądzie otoczenia i ubiorze bohaterów, a całkiem olał sprawę, w związku z którą został wysłany do Anglii. Dee przeciwnie - jest skoncentrowana na zadaniu. Może celowo tak prowadzisz Willa? Żeby nie zdradzić wszystkiego przedwcześnie? Ciężko powiedzieć.

    Cholera! Chyba się nie powstrzymam i przeczytam jeszcze jeden rozdział. ;)

    OdpowiedzUsuń