niedziela, 28 czerwca 2020

ROZDZIAŁ CZWARTY. Łowcy

— Wiecie, może nie jestem superfanem książek, ale to prawie jak mieszkanie w domu gwiazdy filmowej — stwierdził Dave.

Z westchnieniem splótł dłonie na karku i odchylił się na kuchennym krześle. Jego krótkie, jasnorude włosy wciąż były nieco wilgotne po prysznicu i nastroszone od zbyt gwałtownego tarcia ich ręcznikiem. W rozciągniętym, czarnym T-shircie mężczyzna wyglądał na wyższego, bledszego i bardziej piegowatego niż zazwyczaj, a na dodatek wydawał się składać z samych długich linii i kątów ostrych, jak na jednym z tych dziwacznych obrazów, które uwielbiała Marion. Will nie mógł sobie przypomnieć nazwiska malarza – kojarzyło mu się z pistacjami.

— Czuję się jak jakiś VIP, nawet jeśli nie jest to pięciogwiazdkowy hotel, ekspres do kawy ma własną osobowość, a chrapanie Ilii słychać przez dwa piętra.

Ilia wzruszył ramionami, siadając do stołu z kubkiem parującego napoju w dłoni. On natomiast sprawiał wrażenie mniej sztywnego – zaspany, bosy i potargany, ubrany jedynie w luźne spodnie do biegania oraz szarą koszulkę z logo akademii. Jak zawsze odzywał się jednak mało, w porywach do wcale. 

Will w zasadzie po raz pierwszy widział swoich kolegów z pracy w tak nieformalnym, „domowym” wydaniu. Było to dziwne doświadczenie, zwłaszcza w odniesieniu do osoby tak zdystansowanej jak Ilia, który wyznawał zasadę nienawiązywania bliższych relacji z współpracownikami.

— A ja kompletnie nie czuję się jak VIP. VIPy nie muszą wstawać o morderczych godzinach.

W przeciwieństwie do Ilii, Malachi nie miał problemu z gadaniem, bo tego jednostronnego potoku słów nie można było nazwać sensowną rozmową. Nadąsany niczym broadwayowska diva Malachi zadzwonił do drzwi kwadrans po ósmej i od tamtej pory zdążył powtórzyć sto razy, że wyciąganie go z łóżka przed południem to zbrodnia wobec jego delikatnego organizmu. Dee przyglądała się konsultantowi z furią w oczach i chyba planowała morderstwo.

Poprzedniego wieczoru dość szybko udało im się znaleźć Malachi’a w królewskim apartamencie w hotelu Ritz. Towarzyszyły mu cztery nadzwyczaj ładne, rozchichotane kobiety, ubrane w jedwabie, koronki i diamentową biżuterię. Wyglądały na nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Wylegując się w złotej pościeli, ochoczo karmiły konsultanta winogronami i truskawkami w czekoladzie, obficie polewając to szampanem. Pod łóżkiem turlało się jeszcze kilka pustych butelek, a sam Malachi leżał na środku materaca, mając na sobie jedynie spodnie od garnituru i czerwony krawat. Nawet nie próbował udawać zawstydzenia na widok aurorów, prowadzonych przez wściekłą Demeter, której wzrok mógłby przepalić ścianę. Malachi upierał się, że kobiety były modelkami i same wpakowały mu się do łóżka, on zaś nie potrafił odmawiać.

Biedaczek.

Will nie był zaskoczony. Malachi zawsze robił wrażenie – ­­­przystojny, wysoki brunet o ciemnych oczach, czarującym uśmiechu i dworskich manierach. Pewnie nie musiał się nawet specjalnie wysilać, żeby namówić te kobiety do spędzenia z nim nocy, wystarczyło, że na nie spojrzał. Za to Dee zdecydowanie potrzebowała ogromnej ilości perswazji, żeby wyrzucić je z hotelowego pokoju, ku ich wielkiemu rozczarowaniu oraz jeszcze większemu rozczarowaniu Malachi’a.

Może dlatego konsultant był tego ranka… lekko przyklapnięty.

— Och, bogowie, jak możecie pić to świństwo? — jęczał, odsuwając z obrzydzeniem wyszczerbiony kubek. — To istna tortura.

Demeter zaklęła głośno.

— Jeśli w tej chwili nie przestaniesz narzekać, osobiście ci pokażę, co to są prawdzie tortury — warknęła, z trzaskiem wstawiając talerz do zlewu. — Na dziesiątą jestem umówiona z ministrem magii, a potem mamy poznać aurorów, którzy będą nam pomagać w sprawie. Więc dopij tę pieprzoną kawę, albo się nią udław, inaczej wepchnę ci różdżkę. I to nie do gardła.

Malachi przewrócił oczami.

— Sekutnica.

Demeter odwróciła się twarzą do niego, ale zanim zdążyła rozerwać go na strzępy, w kuchni zjawiła się Belle.

Prawie zderzyła się przy tym w progu z Ilią. Mężczyzna zauważył ją w ostatniej chwili i tylko otarł się plecami o framugę drzwi. Dave’a dawno już nie było, a Will pośpiesznie żuł ostatnie kęsy śniadania, popijając gorącą kawą i w efekcie raz po raz parząc sobie język. Teraz Willowi dosłownie opadła szczęka.

Belle, ze starannie ułożonymi włosami i w pełnym makijażu, tego ranka postanowiła założyć na siebie czarne, podarte na kolanach jeansy oraz biały top. Ubrania nie odkrywały wprawdzie zbyt wiele, za to opinały się na kobiecie niczym druga skóra. Collins jak nic wywaliłby ją z biura – ten strój łamał pewnie z połowę aurorskiego regulaminu dotyczącego dress code.

Will przełknął głośno zbyt duży kawałek tosta, natomiast Belle uniosła hardo podbródek na widok dezaprobaty malującej się na twarzy Demeter.

— Przepraszam bardzo, ale nie wszyscy biorą prysznic i są gotowi do wyjścia.

— Nareszcie ktoś tu mówi z sensem — ożywił się Malachi, spoglądając na Belle z zaczepnym uśmiechem.

Puściła do niego oko.

— Wiesz, kochana, gdybyś chciała…

— Malachi — ostrzegła go Dee grobowym głosem.

— Saro Goods — mruknął, wydymając usta. — Dlaczego się tak dzisiaj nade mną znęcasz?

— Niektórzy nie przyjechali tu dla zabawy.

Malachi uśmiechnął się psotnie, a potem mrugnął do Willa, który naraz bardzo zainteresował się swoim talerzem. Stanięcie oko w oko z bazyliszkiem było o wiele bezpieczniejsze niż znalezienie się pomiędzy wściekłą Dee a jej przyszłą-niedoszłą ofiarą.

Demeter jeszcze przez chwilę pozgrzytała zębami.

— No dobra, powinniśmy się zbierać — stwierdziła w końcu. — A, i jak już mówiłam reszcie — odwróciła się do Belle — zachowujcie się w ministerstwie. Żadnych aluzji, niestosownych komentarzy czy cokolwiek.

— Nie przesadzaj — prychnęła Belle, przewracając oczami i stukając w blat pomalowanymi na czerwono paznokciami, nieco za długimi jak na aurora.

Will mimowolnie zauważył, że jej szminka miała dokładnie ten sam rubinowy odcień.

— Obawiam się, że nasza droga szefowa może w tym przypadku mieć rację.

Malachi odezwał się tak nietypowym dla niego, poważnym tonem, że pozostała trójka spojrzała na niego z zaskoczeniem. Wzruszył ramionami.

— Proszę się tak na mnie nie wytrzeszczać. O ile mi wiadomo, Brytyjczycy są… cóż, powiedzmy, że dużo mniej tolerancyjni w niektórych sprawach. Mogliby poczuć się zakłopotani lub, chrońcie bogowie, zgorszeni, a tego wolelibyśmy uniknąć.

Will zagapił się z otwartymi ustami, bo właśnie do niego dotarło, dlaczego tego ranka coś mu nie pasowało w wyglądzie konsultanta. Malachi wyjątkowo zrezygnował z kredki do oczu i kolczyka ze szmaragdem, który zwykle nosił w prawym uchu. Na palcach też miał tylko dwie proste, złote obrączki, zamiast tuzina pierścieni, każdy z innym kamieniem szlachetnym wartym więcej niż roczna aurorska pensja. Nawet jego spinki do mankietów wyglądały statecznie, nie wspominając o garniturze, szarym i tak normalnym, że było to aż nienormalne.

Belle zacmokała.

— Mają w biurze wilkołaka.

— Uznaj to za wyjątek od reguły.

— Wyjątek czy nie, lepiej nie wywołujmy żadnego międzynarodowego konfliktu przez głupi i niesmaczny żart — stwierdziła Dee przystając jeszcze w progu i mierząc ich wzrokiem. — Dlatego załóż coś na to, Belle, poza tym pośpiesz się, z łaski swojej, bo musimy wychodzić. I, do diabła, niech ktoś wreszcie obudzi tego cholernego Millsa! — wydarła się w kierunku schodów.

Belle beztrosko dolała sobie kawy.

W drodze do ministerstwa Dee bez przerwy mamrotała pod nosem obelgi, przekleństwa i mało wyszukane groźby, przede wszystkim długiej i bolesnej śmierci. Narzekała na wszystko, na deszcz, tłok na peronie, brak miejsc siedzących oraz na zachrypniętego i wyraźnie wczorajszego Millsa, kiwającego się sennie pod oknem. Kilka komentarzy poleciało też pod adresem Belle, ze znudzoną miną przeglądającej kolorowe, niemagiczne czasopismo, najwięcej obrywało się jednak Malachi’owi.

Gdy bowiem dotarli do prowadzącego do metra przejścia, konsultant z odrazą popatrzył na zaśmiecone schody.

— Mam nowe buty — oświadczył.

— Malachi, nie wnerwiaj mnie — wycedziła Dee, mrużąc oczy. — Na dół.

Posłał jej długie spojrzenie spod na wpół przymkniętych powiek, po czym machnął na mijającą ich taksówkę. Samochód zatrzymał się z piskiem opon.

— Ktoś ma ochotę się zabrać?

Will kłapnął ustami na widok miny Demeter.

— Co za wstrętny, arogancki pajac — prychała Dee w zatłoczonym wagonie. — Zawsze musi postawić na swoim.

Dave syknął, kiedy otyła kobieta we wściekle żółtym płaszczu trzeci albo czwarty raz zmiażdżyła mu stopę obcasem. Pod żebra dźgał go brzeg aktówki trzymanej przez wgapionego w ekran telefonu faceta w beżowym płaszczu.

— Jakoś mu się nie dziwię.

— Och, dajcie spokój. — Belle oderwała na chwilę wzrok od magazynu. — To Malachi, czego się spodziewałaś, że spuści głowę i będzie grzecznie wykonywał twoje polecenia? — zwróciła się do sapiącej z wściekłością Dee. — I on faktycznie robi nam łaskę. Wątpię, czy kasy za to zlecenie starczy mu chociaż na pół garnituru.

Dave spróbował się nieco odsunąć od faceta z aktówką, co w panujących warunkach graniczyło z cudem.

— Może na jednego buta.

— I kredkę do oczu — dodał Will półgłosem.

Belle uśmiechnęła się, spoglądając na niego ogromnymi, zielonymi oczami, otoczonymi firanką grubych rzęs. Will momentalnie poczuł falę gorąca na twarzy.

Belle była ładna – nie zatrważająco piękna, ale po prostu ładna i kobieca, nawet gdy spocona i brudna biegała po nowojorskich ulicach za przestępcami. Will, jak zresztą chyba połowa posterunku, odrobinę się w niej podkochiwał, mimo świadomości, że nie miał u niej szans, z czego Belle doskonale zdawała sobie sprawę.

Malachi czekał na nich na rogu Whitehall i Downing Street, opierając się o czarny parasol ze srebrną rączką. Na pewno nie miał go, gdy wsiadał do taksówki.

— Co tak długo?

— Zamknij się — burknęła Dee.

— Ach, zawsze tak agresywnie… Musisz wiedzieć, kotku, że to nie jest mój styl. Ja lubię być uwodzony, adorowany i wielbiony.

Widząc minę Dee, Will nieudolnie spróbował zatuszować kaszlem parsknięcie.

Żaden nie-mag nie zwrócił uwagi na siedem osób – w tym jedną głośno narzekającą – jednocześnie wchodzących do niedużej budki telefonicznej. Will zastanawiał się, czy okoliczni mieszkańcy byli aż tak przyzwyczajeni do podobnego widoku, czy po prostu wejście dla petentów otaczały zaklęcia zwodzące. Raczej to drugie.

— Witamy w Ministerstwie Magii — odezwał się żeński głos ze zdezelowanego aparatu telefonicznego. — Proszę podać imię, nazwisko i sprawę.

Dee wykonała polecenie, a aparat wypluł srebrne plakietki, poinformował ich o konieczności poddania się rewizji osobistej, po czym podłoga budki zaczęła płynnie opadać. Malachi ani na moment nie przestawał marudzić, że od tego ścisku pogniecie mu się koszula.

— Ministerstwo Magii życzy państwu miłego dnia — usłyszeli, gdy dojechali do atrium.

Demeter przepchnęła się przez tłum.

— Tędy.

Na pierwsze piętro dotarli mocno spóźnieni.

Przy windzie stała kobieta w średnim wieku. Miała ciemne oczy i brązowe włosy zebrane w kok, z którego wydostało się kilka niepokornych loczków. Czarna szata ze złotym haftem na rękawach wyglądała bardzo oficjalnie.

— Chwała Merlinowi, już państwo są — rzuciła kobieta na powitanie. — Zaczynałam się martwić, że zabłądziliście.

— Przepraszamy, trochę opóźniła nas kolejka do rejestracji różdżki — wyjaśniła Dee, uścisnąwszy jej rękę.

Kobieta otworzyła szerzej oczy.

— Dostali się tu państwo wejściem dla interesantów?

— Ta-ak? — odparła Dee z wahaniem.

— Och, nie. Musimy jak najszybciej podłączyć państwa do ministerialnej sieci, bo zamęczycie się na śmierć, przechodząc codziennie rano wszystkie procedury. Harry, zdaje się, mówił, że zatrzymali się państwo na Grimmauld Place?

— Ta-ak?

— Świetnie, to ułatwi sprawę. Chyba zapomniałam się przedstawić — zauważyła kobieta i posłała im uprzejmy uśmiech. — Nazywam się Hermione Weasley i jestem szefową Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów.

— Porucznik Demeter Silverfield, dowodzę tą jednostką.

— Idealnie, minister oczekuje pani w gabinecie. Resztę proszę o zostanie tutaj.

Długi, wąski korytarz miał marmurową posadzkę i zaczynał się dużym, kwadratowym holem, w którym umieszczono pół tuzina masywnych krzeseł. Dalej ciągnęły się śnieżnobiałe ściany z kilkoma parami drzwi po każdej stronie, a na końcu znajdowało się rozwidlenie z rozetowym oknem i stojącą pod nim bogato zdobioną komodą.

— Nareszcie coś wygląda jak urząd — stwierdził Dave, opadając na krzesło. — Choć przydałaby się klima albo przynajmniej zaklęcie chłodzące, strasznie tu gorąco. I mogliby wstawić stolik z kawą i kolorowymi gazetami.

Belle rzuciła w niego swoim czasopismem.

— Masz, mnie się znudziło.

Po kwadransie wciśnięty w kąt Mills zaczął ostro chrapać, a pozostali dla zabicia czasu planowali wycieczkę po Londynie, gdyby Dee jakimś cudem się na nią zgodziła. Malachi chętnie służył radą, jednak poleganie na jego opinii wydawało się nieco ryzykowne. Zamierzali zwiedzać popularne atrakcje turystyczne, nie ekskluzywne restauracje, hotele i kluby nocne.

Malachi wzruszył ramionami

— Wasza strata.

Minęło kolejne pół godziny, zanim Demeter wyłoniła się wreszcie zza zakrętu. Nie wyglądała na zirytowaną, lecz chyba nie była też przesadnie zachwycona. Na jej ciemnej twarzy widniały krople potu – zapewne gabinet ministra znajdował się na samym końcu labiryntu korytarzy i Dee, co do niej podobne, pokonała tę drogę prawie biegiem.

— Coś ciekawego? — zainteresowała się Belle.

Dee sapnęła, ocierając czoło.

— Jesteśmy bardzo zmartwieni sytuacją, bla bla bla, cieszymy się, że możemy pomóc, bla bla bla, liczymy, że podejrzany zostanie szybko złapany, bla bla bla, zapewnimy wam wszelkie wsparcie, więc proście, o co chcecie, bla bla.

— Czyli nic nowego.

— Nic — przyznała Dee, krzywiąc się nieznacznie. — Dobra, chodźmy, w Biurze Aurorów pewnie się niecierpliwią.

Gdy wkroczyli do Kwatery Głównej, parę osób zerknęło na nich krótko, niektórzy nawet pozdrowili ich skinieniem głów. Jakaś młodziutka czarownica puściła do Willa oko, ale on nie przypominał sobie, żeby wcześniej zamienili ze sobą jedno zdanie.

Niepoganiany tym razem przez nikogo, Will rozglądał się namiętnie na boki, niemal nabawiając się urazu szyi.

Daleko nie musiał szukać ciekawego widoku. Tuż przy drzwiach wejściowych o ścianę opierała się dwójka młodych ludzi, około dwudziestoparoletnich, chłopak i dziewczyna. Wyglądali jak rodzeństwo, szczupli, wysocy i czarnowłosi. Oboje w nabijanych srebrnymi ćwiekami, skórzanych kurtkach oraz wiązanych butach sięgających im do połowy łydek. W zasadzie para mogłaby uchodzić za zwykłych aurorów, gdyby nie fakt, że dziewczyna miała na plecach kuszę i kołczan z bełtami, natomiast chłopak – przypięty do pasa wielki miecz.

Chłopak drgnął i odwrócił się w stronę Willa, który mimowolnie się zatrzymał. Nieznajomy miał chłodne, szaro-niebieskie oczy i bliznę przecinającą w poprzek lewą brew, a do tego pękniętą wargę, świeży siniak i długie zadrapanie na lewej kości policzkowej. Will dopiero teraz dostrzegł, że ubrania chłopaka były ubłocone i poszarpane, w paru miejscach także zakrwawione. Jego towarzyszka nie wyglądała lepiej – ze znudzoną miną wygarniała brud spod paznokci, zaś na knykciach obu dłoni widniały otarcia. W ściętych po męsku, potarganych włosach dziewczyny tkwił suchy liść.

Trzy kroki na prawo od pary siedział jeszcze bardziej sponiewierany mężczyzna i powarkując cicho, próbował uwolnić się z przykuwającego go do krzesła łańcucha.

Zaintrygowany Will wrócił spojrzeniem do chłopaka, który zmarszczył brwi i jakby odruchowo położył dłoń na rękojeści miecza. Dziewczyna musiała wyczuła zmianę nastroju, bo nagle przestała podziwiać swoje ręce i też popatrzyła na Willa. Ona dla odmiany miała tak ciemne oczy, że tęczówki zlewały się ze źrenicami.

Will już zamierzał wziąć nogi za pas, gdy do tej dwójki podszedł auror z zaczesanymi do tyłu, siwymi włosami. Krzywiąc się z niesmakiem, zmierzył wzrokiem pojmanego mężczyznę, a ten wierzgnął mocniej, prezentując światu wydłużone, wilcze kły.

— Miał być cały — wycedził auror.

— Miał być żywy — odparła sucho dziewczyna. Mimo odrzucającego tonu, jej głos był przyjemny dla ucha. — Poza tym w czym problem, jest przecież w jednym kawałku.

— Ledwo.

— Jeśli się nie podoba, możemy go wypuścić i sami go łapcie.

Auror zazgrzytał zębami tak głośno, że usłyszał to nawet Will. Jak na zawołanie z najbliższego boisku wyszła kobieta z kolczykiem w nosie. Wyczarowała kajdanki na nadgarstkach wilkołaka, po czym zdjęła z niego łańcuch i jednym szarpnięciem postawiła więźnia na równe nogi. Przeciągnęła go za sobą przez biuro i razem zniknęli za drzwiami siedziby brygady uderzeniowej.

— Nasza zapłata, proszę.

Z ociąganiem auror wyjął z kieszeni sakiewkę i rzucił dziewczynie. Złapała ją wprawnym ruchem, zajrzała do środka, a potem zerknęła krótko na partnera. Równocześnie ruszyli do wyjścia, nie zaprzątając sobie głów podziękowaniem czy pożegnaniem.

Starszy mężczyzna odwrócił się i zauważył Willa.

— Łowcy — prychnął pogardliwie auror.

Will był pewien, co odpowiedzieć, więc tylko pokiwał głową.

Zespół stał pod drzwiami gabinetu Pottera. Dave i Ilia komentowali półgłosem sypiące się meble i odpadającą ze ścian farbę, a Belle przysiadła na brzegu jednego z rozklekotanych krzeseł i znów przeglądała magazyn. Zająwszy miejsce na drugim końcu rzędu, Mills drzemał, pochrapując w oparach przetrawionego alkoholu. Natomiast Malachi, oparty niedbale o ściankę działową jednego z boksów, z ciekawością rozglądał się po biurze. Na szczęście nie próbował nikogo podrywać.

— Trochę się tu zmieniło od mojej ostatniej wizyty — oznajmił z konsternacją, gdy Will do niego dołączył.

— W sensie?

— Jest bardziej… kolorowo.

— Żałujesz, że nie założyłeś brokatowej marynarki?

Malachi uniósł kąciki ust, ale wciąż marszczył brwi.

Dee przeklinała na sto różnych sposobów. Will wychwycił z tego bełkotu informację, że Pottera nie było w biurze i nikt nie wiedział, kiedy zamierzał wrócić.

— Gdzie go wywiało, do diabła?

W tym samym momencie nad ich głowami zakołował mały, papierowy samolocik. Demeter wyciągnęła przed siebie rękę, a samolot zrobił ostatnie okrążenie, zanim wylądował gładko na jej otwartej dłoni.

— To od Pottera — przeczytała Demeter. — Jego ludzie czekają na nas w Departamencie Przestrzegania Prawa.

Dave rozejrzał się.

— Czyli gdzie?

Will rozumiał jego zdezorientowanie – nie zdążył jeszcze wytłumaczyć reszcie tego szaleństwa związanego z nieczytelnymi napisami na drzwiach w Kwaterze Głównej.

— W drugiej części piętra — wyjaśnił teraz pośpiesznie. — Po drodze tutaj przechodziliśmy przez cały departament.

— Zaraz, mówimy o tych pustych korytarzach?

— Mhm.

Dave pokręcił głową.

— Angole naprawdę są dziwni — stwierdził, gdy ruszyli z powrotem do wyjścia. — W jednym miejscu panuje chaos jak na festynie z okazji Święta Niepodległości, a inne wygląda jak opuszczony klasztor. Mogliby umieścić tam jakąś tabliczkę.

— Umieścili, tyle że nie tam gdzie trzeba.

Gabinet wyznaczony do dyspozycji ich międzynarodowej brygadzie znajdował się zaraz za drzwiami Departamentu Przestrzegania Prawa. Niemal całą powierzchnię niewielkiego, pozbawionego okna pomieszczenia zajmował owalny stół otoczony dwoma tuzinami wysłużonych krzeseł. Najwyraźniej salę przygotowano w ostatniej chwili, o czym świadczyły rzucone byle jak w rogu pudła z dokumentami oraz stojąca pod jedną ze ścian para zniszczonych biurek. Ktoś uznał, że świetnym pomysłem będzie wciśnięcie między te podrapane meble zdezelowanej korkowej tablicy, która kiedyś prawdopodobnie była na kółkach. Obecnie można było mówić wyłącznie o kółku i to trzymającym się na słowo honoru.

— Cześć.

Will prawie jęknął. Na blacie stołu siedział Jim Potter i radośnie machał nogami.

Brytyjska część zespołu składała się z siedmiu osób, łącznie z jak zawsze entuzjastycznie nastawionym Jimem oraz znanym już Willowi Bagnoldem. Oprócz nich do sprawy przydzielono dwóch bardzo młodych czarodziejów, tak na oko zaraz po egzaminach, niewiele od nich starszą czarownicę z bladoróżowymi włosami, a także dwóch aurorów w wieku niebezpiecznie okołoemerytalnym.

Kogoś ewidentnie brakowało.

— Gdzie Zabini? — zdziwił się Will.

Przeszukał wzrokiem mikroskopijny gabinet, jakby mógł niechcący przeoczyć mierzącego sześć i pół stopy mężczyznę.

— Tata wysłał go do łapania złodzieja na Pokątnej — odparł Jim z satysfakcją w głosie.

Will zmarszczył brwi.

— Co jest nieco dziwne — wtrąciła różowowłosa auror — bo Zabini zna się na czarnej magii. Ariadna Merrick — przedstawiła się z nieśmiałym uśmiechem.

Była drobna, chyba podobnego wzrostu jak Belle, poza tym miała delikatną, niemal dziecinną twarz oraz wielkie, błękitne oczy. W uszach dyndały jej ogromne kolczyki w kształcie motyli – jeden wściekle żółty, drugi soczyście zielony. Pasowały zarówno do niecodziennej fryzury, jak i do zwiewnej sukienki w kwiaty. Starszym aurorom wyraźnie nie podobał się wygląd dziewczyny, bo ze wszystkich sił unikali patrzenia w jej kierunku, jakby miało im od tego wypalić oczy.

Will zerknął na Malachi’a, który odpowiedział mu spojrzeniem mówiącym: „w sumie aż tak wiele się tu nie zmieniło”. Konsultant uważnie obejrzał najbliższe krzesło, ale widać nie przypadło mu do gustu, bo skrzywił się i przesadnie teatralnym gestem odsunął je na bok. Niedbałym ruchem dłoni wyczarował własne – eleganckie, mahoniowe, obite butelkowo zielonym aksamitem. Upewniając się, że przyciągnął odpowiednio dużo uwagi, Malachi rozpiął guzik marynarki, poprawił mankiety i wygładził spodnie, aż w końcu rozsiadł się wygodnie.

Dee z morderczą miną obserwowała tę szopkę, ale powstrzymała się od komentarza. Pewnie nie chciała robić scen przy obcych aurorach, którzy i tak przyglądali się Malachi’owi z mieszanką zaciekawienia i konsternacji.

— Zabini wydawał… znać się na rzeczy. — Will przerwał przedłużającą się ciszę.

Na twarzy Bagnolda pojawił się zakłopotany wyraz.

— W zasadzie to Malfoy zna się na czarnej magii, nie Zabini.

— A Zabini kumpluje się z Malfoyem, więc na jedno wychodzi — zauważyła Ariadna.

— Zaraz — przewał im Will, gdy udało mu się pozbierać szczękę z podłogi — chcecie przez to powiedzieć, że… Draco Malfoy jest waszym konsultantem?

— Jeśli jest czyimś konsultantem, to tylko Zabiniego — mruknął jeden z bardziej doświadczonych czarodziejów, nie próbując ukrywać niechęci w głosie. Obaj starsi mężczyzni siedzieli pod ścianą, w znacznym oddaleniu od skupionej wokół stołu młodzieży. — Departament niewiele z tego korzysta, za to płaci jego horrendalne rachunki.

 — Lubię go — stwierdził krótko Malachi.

 I zaczął flirtować z Ariadną, niepomny na poranną rozmowę i na własne uwagi na temat nietolerancji Brytyjczyków. Dziewczyna zresztą nie wydawała się zmartwiona jego zachowaniem.

Will przed moment rozważał, czy powinien jej powiedzieć, że podrywał ją facet prawdopodobnie w wieku jej dziadka. Malachi wyglądał na nie więcej niż trzydzieści lat, jednak współpracował  z MACUSą od jakichś czterech dekad i w tym czasie niewiele się zestarzał. Trzymał się zatem zaskakująco dobrze jak na faceta w okolicach siedemdziesiątki. Przynajmniej siedemdziesiątki – nikt nie wiedział, ile miał lat, gdy przyjął pierwsze zlecenie jako konsultant.

— Jim, proszę, usiądź normalnie — zażądała Demeter, zajmując miejsce pomiędzy rzucającym uśmiechy Malachi’em a rozanieloną młodą auror, która miała tyle przyzwoitości, że chociaż starała się przybrać profesjonalny wyraz twarzy. — A ty, Malachi, natychmiast skończ te umizgi, nie jesteśmy w Ritzie. Nazywam się porucznik Demeter Silverfield — Dee szybko przeszła do rzeczy — i jak zapewne zostali państwo wcześniej poinformowani, będę dowodzić tą jednostką. Mój zastępca, podporucznik Ilia Rozovsky — Ilię z założonymi rękami i pozornie obojętną miną opierał się o ścianę przy drzwiach — starsi aurorzy, Merkury Mills i Jessabelle Hyde, młodsi aurorzy, David McLoughlim i William Lesage oraz nasz konsultant, Malachi Reid.

Bagnold pomachał im dłonią, ale spojrzenie Ariadny skupione było wyłącznie na Malachi’u. Jim, który uznał się za przywódcę brytyjskiej części zespołu albo, niech bogowie ich chronią, został na niego wyznaczony – praktykant! – przedstawił pozostałych. Dorian Wright, krępy i niemal pozbawiony szyi dwudziestoparolatek o jasnych, potarganych włosach, jako jedyny podjął wysiłek, żeby się uśmiechnąć. Jego kolega, ciemnoskóry Luke Thompson, wysoki i bardzo szeroki w ramionach, miał minę, jakby nie do końca rozumiał swoje położenie. Dwóch najstarszych czarodziejów – niski, łysy Ichabod Smith oraz Alastair Fawley, patykowaty i trochę ponury mężczyzna w kanciastych okularach – sprawiało z kolei wrażenie mocno znudzonych i zniesmaczonych jednocześnie.

— Znają państwo szczegóły sprawy?

Wszyscy oprócz Bagnolda pokręcili głowami.

— No to świetnie — mruknęła Dee, przecierając twarz dłonią. — Nie ma gdzieś kawy?

Rozejrzała się po pomieszczeniu, ale nie znajdowało się w nim nic, co choćby odrobinę przypominało ekspres do kawy. Najwyraźniej osobie odpowiedzialnej za urządzenie gabinetu nie przyszło do głowy, że podczas pracy ktoś mógłby poczuć się spragniony, bo w zasięgu wzroku nie było nawet głupiego dzbanka z wodą.

— Mogę skoczyć do bufetu — zaoferował Bagnold.

— Will, idź z nim.

Will posłał Dee oburzone spojrzenie.

— Jesteś najmłodszy, śmigaj na dół — zadrwił Dave.

Wychodząc z gabinetu, Will stłumił w sobie dziecinne pragnienie, żeby kopnąć go w kostkę.

Bagnold okazał się zupełnie w porządku i Will szybko się z nim dogadał. Przebrnąwszy przez standardowe tematy – pogodę, porównywanie stażu pracy, narzekanie na szefów – przez resztę drogi porównywali amerykański i brytyjski styl pracy aurorów.

— Słuchaj… — Will urwał i sapnął cicho. — Kurczę, przepraszam, ale głupio się czuję, ciągle mówiąc do ciebie po nazwisku.

Bagnold wzruszył ramionami.

— Możesz mówić Rome, jak wszyscy.

— Will. No więc, słuchaj, Rome, nie wiem, jakim cudem ten wasz centralny system ma być lepszym wyjściem. W każdym większym mieście mamy posterunki aurorskie i biura FBMI, którzy natychmiast docierają na miejsce. Skupienie ich wszystkich w, dajmy na to, siedzibie MACUSy, zwolniłoby reakcję.

— Po pierwsze, człowieku, Stany są o wiele większe niż Wielka Brytania — zauważył Rome, cofając się o krok, żeby zrobić więcej miejsca dla przysadzistej czarownicy, która wsiadła do windy na czwartym piętrze. — Dwa, ten określony zasięg jurysdykcji powoduje… jakby to ująć — zastanowił się, drapiąc po nosie. — No, że nie wszyscy aurorzy mają takie same doświadczenie. W Nowym Jorku, przykładowo, częściej trafisz na kieszonkowca niż mordercę, a znowu w Chicago niech rządzą gangi wilkołaków…

Will uniósł brwi.

— Wilkołaków?

— To tylko przykład. — Rome machnął ręką. — Ale, idąc tym tropem, gdy, dajmy na to, w Nowym Jorku pojawi się taki gang, musicie wezwać aurorów z Chicago do pomocy albo działać na ślepo, bo to wasz pierwszy raz.

— To chyba tak nie działa. Każdy z nas przechodzi identyczne szkolenie w akademii, poza tym jeśli dany posterunek sobie nie radzi, wysyła się z MACUSy antyczarnoksiężników. To coś podobnego do waszej brygady uderzeniowej.

— A my mamy oddziały wiedźmiej straży w każdym hrabstwie. Służba cywilna, ale są wyszkoleni do błyskawicznego zabezpieczenia miejsca i wezwania brygady uderzeniowej. W sensie, mają obserwować, ale łapanie przestępców zostawiają dla nas. Tylko w zeszłym stuleciu mieliśmy trzy wojny, więc wierz mi, znamy się na rzeczy — upierał się Rome. — Ten wasz federalny system u nas by leżał, całe Biuro Aurorów nie liczy nawet setki osób, a jakby nas jeszcze rozesłać po kraju, to wypadałoby po kilka osób na hrabstwo. Wyavadowali nas jak pufki pigmejskie — sarknął.

Will musiał przyznać mu rację, stworzenie wyspecjalizowanej jednostki z trzech aurorów wydawało się niemożliwe.

— Ale tak serio, dlaczego wilkołaki?

— Och, na Merlina, dałem pierwszy przykład z brzegu, odpuść — westchnął Rome.

Stojąca przed nimi wysoka czarownica w złotym turbanie rzuciła im podejrzliwe spojrzenie przez ramię.

W atrium oczywiście znajdowała się masa ludzi, jednak Will niemal natychmiast wypatrzył znajome twarze. Przy złotej fontannie para młodych łowców rozmawiała z Nottem. Najwyraźniej byli w dobrych relacjach, wnioskując z uśmiechów i rozluźnionych postaw. Nawet chłopak z mieczem stał jakby nieco mniej sztywno, choć na jego twarzy malowała się idealna obojętność. Widać nie był przesadnie wylewny, w przeciwieństwie do  partnerki, która plotkowała wesoło ze starszym mężczyzną.

— Cześć, dzieciaki.

Z tłumu wyłonił się Zabini. Dziewczyna rozpromieniła się na jego widok, a on swobodnie objął ją ramieniem.

— Cześć, wujku!

Chłopak przywitał się krótkim skinieniem, nie zmieniając beznamiętnego wyrazu twarzy.

— Tata w domu? — zapytał Zabini. — Mam do niego interes — dodał, machnąwszy trzymaną w dłoni teczką.

— Raczej tak, zabarykadował się w bibliotece.

— Mama jeszcze nie wróciła?

Dziewczyna pokręciła głową.

— Ma być dziś w nocy.

— Zaryzykuję — westchnął Zabini po chwili zastanowienia. — Najwyżej go pogryzę.

— Urządzimy ci ładny pogrzeb — obiecał Nott.

Zabini przewrócił oczami.

— Nie takie jego fochy już znosiłem.

Chłopak wciąż nie odezwał się słowem, za to ponownie uchwycił wzrok Willa.

Will podjął natychmiastową ewakuację.

W bufecie Rome wyraźnie stracił trochę entuzjazmu na widok tłumu. W połowie zmienił kolejkę do kas, żeby uniknąć znudzonej życiem ekspedientki z bordowymi włosami, a na koniec uparł się, że sam zapłaci rachunek.

— Nie przejmuj się, biuro mi zwróci.

Will wciąż zamierzał się o to kłócić, kiedy odwrócili się od lady i wpadli wprost na łowcę.

Chłopak był o kilka cali wyższy od każdego z nich.

— Malfoy — sapnął Rome, nerwowym ruchem różdżki wyrównując zaklęcie lewitujące rzucone na ponad tuzin styropianowych kubków i wielką torbę maślanych rogalików. — Człowieku, nie rób tego więcej — wymamrotał. — Normalnie zawału można dostać.

Malfoy zmierzył go chłodnym spojrzeniem – jego szare oczy z bliska wyglądały dużo bardziej przerażająco. Chłopak wskazał na Willa lekkim ruchem głowy, a wtedy zza kołnierza kurtki wyjrzał mu fragment tatuażu.

Zaraz, co?

Will z głupią miną zagapił się na łowcę, który zupełnie nie pasował do jego wyobrażenia o Malfoyach – białowłosych i snobistycznych. Tacy ludzie nie biegali po mieście z mieczem przy pasie, a już na pewno nie tarzali się w błocie z przestępcami. I nie mieli tatuaży!

— Ten to kto? — zapytał Malfoy, nieświadomy targających Willem rozterek.

— Auror ze Stanów. Czemu pytasz?

Łowca wzruszył ramionami. Ostatni raz zmierzył Willa wzrokiem, po czym ominął go i podszedł do kasy. Will usłyszał jeszcze, że Malfoy zamówił dwie duże kawy, bez cukru, jedna z mlekiem oraz dwa czekoladowe muffiny. Ekspedientka, starszawa czarownica w wypłowiałym, firmowy fartuszku, znużonym głosem podała cenę, a w tym czasie Will odruchowo rozejrzał się po lokalu za partnerką Malfoya. Nie było jej nigdzie widać, więc pewnie nadal rozmawiała w atrium z Nottem i Zabinim i albo był to kompletny przypadek – taa jasne – albo Malfoy ich śledził.

Will wzdrygnął się na samą myśl.

— Na Wielki Proces w Salem, co to było?

Obejrzał się, dopiero gdy przez dłuższy czas nie otrzymał odpowiedzi. Rome, który ze skupieniem obserwował prowiant, zdążył odejść kilka kroków. Willowi udało się go złapać w drzwiach wyjściowych.

— Co to było?

— Hm?

— Malfoy. O co mu chodziło?

— A, to — mruknął Rome bez entuzjazmu. — Przyzwyczaisz się. Jon jest… — urwał, szukając odpowiedniego słowa. — No, z braku lepszego określenia, powiedzmy, że jest trochę dziwny.

— Wyglądał, jakby chciał mi poderżnąć gardło.

Rome parsknął śmiechem.

— Przyzwyczaisz się, wszyscy Malfoyowie są, no wiesz.

— Poznałem Stellę, wydawała się normalna.

— Nie mówiłem, że są nienormalni — obruszył się Rome. — Dobra, może niektórzy, ale pozostali są dosyć przeciętni. Po prostu nie oczekuj, że będą niesamowicie mili i cudowni. W najlepszym wypadku potraktują cię jak powietrze.

— A w najgorszym?

— Wiesz, że Draco Malfoy był śmierciożercą, nie?

Will nie zadawał więcej pytań.

Nie oznaczało to bynajmniej, że ich nie miał. Stella wyglądała dokładnie tak, jak Will wyobrażał sobie Malfoyów – blada skóra, niebieskie oczy oraz bardzo jasne, niemalże białe włosy. Aż trudno uwierzyć, że była spokrewniona z Jonem, którego odróżniała od niej nie tylko fryzura, lecz także rysy twarzy czy nawet barwa oczu, przybierających u Stelli intensywny, niebieski odcień, natomiast u Jona – raczej szary.

Will nie miał pięciu lat i rozumiał, że nie wszyscy członkowie rodziny musieli wyglądać identycznie – on sam nie był idealnym klonem rodziców, a raczej ich mieszanką, choć z przewagą w stronę ojca. Mimo to z kuzynem Dorianem mogliby uchodzić za rodzonych braci. Obaj byli wysokimi brunetami, mieli duże, ciemne oczy, wąskie usta, trójkątne podbródki i nieco zadarte nosy. Pod wpływem choćby odrobiny wilgoci ich włosy zwijały się tuż za uszami w irytujące, drobne loczki.

Stella i Jon byli tylko podobnie milczący.

Willowi udało się wytrzymać w ciszy całe dwa piętra.

— Stary… — mruknął, gdy tylko winda opustoszała, co uznał za znak od bogów. — Od kiedy Malfoyowie są łowcami? Myślałem, że oni są… no, och i ach, bułkę przez bibułkę…

Rome zmarszczył nos.

— W sumie to są.

— Jakoś tego nie zauważyłem.

— Wiesz — rzucił Rome, wzruszając ramionami — jak masz tyle kasy co oni, to możesz robić, co ci się podoba. Malfoy doi departament na grubą kasę za każde zlecenie, ale pewnie jego żona więcej wydaje codziennie na zakupach. On to chyba robi z nudów.

— Też bym tak chciał, pracować z nudów — prychnął Will.

Rome zachichotał.

— Co tak długo? — oburzył się Dave, gdy stanęli w drzwiach gabinetu.

Nie dało się nie zauważyć, że wszyscy odetchnęli z ulgą na ich widok. Wnioskując z aktualnie rozsypanych na stole zdjęć, Dee właśnie dotarła do śmierci Cadmosa Blancharda, profesora Akademii Sztuk Magicznych, a znając jej drobiazgowość, nie zapomniała wspomnieć o żadnym makabrycznym szczególe. Ariadna miała zamknięte oczy i mocno zaciskała palce na brzegu stołu, podczas gdy jej twarz przybrała zielonkawy odcień. Miny pozostałych Brytyjczyków prezentowały szeroki wachlarz emocji, od zniesmaczenia – Smith i Fawley – przez lekką odrazę – Luke Thompson – aż po czyste, nieskrywane przerażenie – Potter i Wright.

Amerykańska część zespołu, po dwóch latach pościgu za Badfaithem i zbierania jego „eksperymentów”, była bardziej odporna na tego typu doświadczenia. Otoczony przez wybebeszone kartony po dokumentach Mills usilnie starał się nie przysypiać co pięć minut. Malachi nawet nie udawał, że słuchał, tylko ze znudzoną miną przeglądał czasopismo Belle.

Korkową tablicę zdążyły pokryć mapy z zaznaczonymi za pomocą kolorowych pinezek miejscami odkrycia kolejnych ciał, zdjęcia z miejsc zbrodni, kilka wycinków z gazet i portrety pamięciowe. Centralne miejsce zajmowała sporej wielkości fotografia Badfaitha, jedyna jaką posiadali, uzyskana z jego uniwersyteckich dokumentów.

Rome delikatnie odstawił zakupy na środek stołu, po czym podszedł do tablicy, żeby lepiej przyjrzeć się Badfaithowi. Ze zmarszczonymi brwiami studiował zdjęcie.

— Coś jest z tym gościem nie tak.

Will, który zajmował swoje miejsce obok Dave’a, zamarł w pół ruchu.

— Co?

— Nie wiem, ale wygląda jakoś…

Uwieczniony na fotografii mężczyzna miał przystojną, szczupłą twarz, pełne usta i trochę za długi nos. Jego niemal pozbawione rzęs oczy były blado-niebieskie, a sięgające do ramion włosy bardzo jasne, gładko zaczesane i zebrane nad karkiem w koński ogon. Z uśmiechu biła pewność siebie, może ocierająca się nieco o arogancję, jednak Badfaith na pierwszy rzut oka nie wyglądał na kogoś, kto mógł uważać wykopywanie trupów za idealny sposób na spędzenie niedzielnego poranka.

Mordercy powinni być brzydcy, narzekał Will w myślach, sięgając po rogalika. Powinni mieć odrażające, pocięte szramami paszcze, popsute zęby i rzadkie, przetłuszczone włosy, a nie wyglądać jak gwiazdy filmowe lub faceci z sąsiedztwa. To zupełnie niesprawiedliwe.

— Możemy kontynuować? — zapytała Demeter, kiedy Rome usiadł obok Jima.

Ariadna, której zaczynały wracać naturalne kolory, jęknęła cicho do kubka z herbatą. Dee zignorowała ją i wróciła do rozkosznej opowieści o zwłokach w różnych stopniach rozkładu, wannach pełnych krwi oraz porzuconych luzem narządach wewnętrznych. Will zastanawiał się, czy czerpała perwersyjną przyjemność z niszczenia psychiki młodym, brytyjskim aurorom, czy po prostu mściła się za głupotę ich szefa.

Nagle otworzyły się drzwi i do pomieszczenia z impetem wpadła wiedźma, niemal wpadając na wciąż sterczącego pod ścianą Ilię.

— Chwała Merlinowi, że państwa znalazłam — wydyszała, kładąc dłoń na obfitym, falującym spazmatycznie biuście. Okrągła twarz kobiety była czerwona z wysiłku. — Bałam się, że może państwo gdzieś sobie poszli, na kolejny cmentarz albo coś, bo wszystkie przesyłki wewnętrzne do nas wracały. Mam wiadomość dla pani Silverfield.

Ilia w milczeniu wziął pergamin i podał Demeter. Brwi Dee marszczyły się coraz bardziej w miarę zbliżania się do końca tekstu.

— Okradziono kolejny grób? — zapytała Belle.

Demeter złożyła list na pół.

— Tym razem morderstwo.

— Cudownie — mruknął Dave.

Ze zrezygnowaną miną dopił swoją kawę.

4 komentarze:

  1. Wiem, że pewnie Łowcy będą mieli znaczenie dla tej historii, ale jak na razie nie umiem odgadnąć ich przeznaczenia. Trochę to zagmatwane. Mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni w następnym rozdziale i uporządkuje mi się w głowie.

    Nie wiem jaki był zamierzony efekt wprowadzenia do fabuły pana konsultanta, ale jak na razie wzbudza on we mnie ogromną sympatię i wywołuje uśmiech na twarzy. Fajnie, że ekipa ze stanów jest taka różnorodna. Jestem ciekawa jak się będzie im razem współpracowało przy tej sprawie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Malfoyowie łowcami?! Co ty jeszcze wymyślisz? :) Trochę szkoda, że Hermiona została potraktowana tak po macoszemu, mam nadzieję, że jeszcze się pojawi i dowiem się o niej coś więcej.
    O morderstwo! Robi się coraz ciekawiej ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Łowcy? Nie bardzo rozumiem ich znaczenia w swiecie HP bo przecież są Aurorzy. No i ci Malfoyowie!

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie powiem, zaskoczyłaś mnie z tymi Łowcami. Mimo wszystko cieszę się, że coś z książkowych Malfoyów zostało, bo naprawdę ciężko byłoby mi wyobrazić sobie tę rodzinę bez arystokratycznych, snobistycznych przywar. ;) I przemawia do mnie to z pozoru bzdurne wytłumaczenie - kiedy już ma się wszystko, każda rzecz może wydawać się nudna. To dość naturalne, żeby w takiej sytuacji szukać wrażeń, a co innego może rozruszać człowieka, jeśli nie walka o śmierć i życie z wilkołakiem? :D

    Przy Hermionie Weasley zabolało mnie serduszko. Wiem, że to kanoniczne, ale Hermiona i Ron to, moim zdaniem, para równie absurdalna, co Harry i Ginny. Osobno ich lubię, ale kiedy wyobrażam sobie ich związek... Brrr! Coś okropnego. ;)

    Jestem ciekawa, czy wprowadzisz tych znanych bohaterów trochę bardziej, czy do końca pozostaną jedynie drobnymi smaczkami i puszczeniem oka w stronę czytelników. W sumie chciałabym, ale równocześnie chciałabym bardziej poznać tę grupę ze Stanów. Na razie tylko Malachi wyróżnia się, i to zdecydowanie, ale reszta nadal pozostaje zagadką. W sumie Malachi też jest zagadką, ale mogłam przyjrzeć mu się trochę bliżej.

    OdpowiedzUsuń