niedziela, 23 sierpnia 2020

ROZDZIAŁ SZÓSTY. Asystentka diabła

Re: Kolejne zmiany w książkach

od: Chris Sayre 2 <ch.sayre@magicmail.com>

do: mnie <will.h.lesage@magicmail.com>

 

Czym się przejmujesz? Boli cię to? Zresztą, ja tam wolę Notta-aurora albo Malfoya-łowcę potworów od jakiejś świrniętej córki Voldzia i Bellatrix. Jak sobie tylko pomyślę, że oni… Uch. Muszę to sobie teraz znów odwyobrazić, dziękuję Ci bardzo.

Ale to musi być Theodore Nott, no nie? Pewnie nigdy nie był śmierciożercą, podczas wojny chodził jeszcze do szkoły, jeśli jest w wieku Pottera i Malfoya. No chyba że to jeden z tych fanfików, w których połowa Ślizgonów była śmierciożercami, zanim skończyli Hogwart. Weź zapytaj tego Rome’a, chyba coś o tym wie, co?

Z mniej przyjemniejszych spraw – Marion i Percy się zaręczyli. W następnym tygodniu urządzają przyjęcie, więc ciesz się, że Cię tu nie ma. Ale wolałem Cię uprzedzić. Tylko tam nie płacz w poduszkę. Zawsze Ci mówiłem, że to interesowna wiedźma i na Twoim miejscu cieszyłbym się, że się jej pozbyłeś, zanim oskubała Cię do ostatniego sprinka. Ona i Percy świetnie do siebie pasują, są takimi samymi łajzami.

 

 

Re: Re: Kolejne zmiany w książkach

od: ja <will.h.lesage@magicmail.com>

do: Chris Sayre 2 <ch.sayre@magicmail.com>

 

Nie boli, ale czuję się oszukany. Prawie nic nie jest takie same. Choć zgadzam się, córka Voldemorta byłaby o wiele gorsza.

Wydaje mi się, że Theodore, ale w sumie nie pytałem. Jakoś tak głupio. Nawet jeśli sam nie był śmierciożercą, dziwne, że nikomu nie przeszkadza, że jego ojciec był. No chyba że to też bujda. Jutro zapytam Rome’a, jak będzie czas.

Nie będę płakał, sprawa zamknięta.

 

Will zagapił się w ekran telefonu, lecz nic mądrego nie przychodziło mu do głowy. Chris nigdy nie uwierzy w taki gówniany komentarz.

 

Mają moje błogosławieństwo. Złóż im ode mnie życzenia.

 

Will skrzywił się i usunął te dwa zdania. Przywrócił pierwsze z nich. Znów usunął. W końcu zazgrzytał zębami i napisał:

 

Miotła im na drogę.

 

Pośpiesznie wysłał maila i wrzucił komórkę do kieszeni, żeby go nie korciło.

Nawet się nie zorientował, że dochodziła pierwsza w nocy. Grimmauld Place nie było jednak całkiem wymarłe – w sąsiednim domu telewizor grał na cały regulator, a po drugiej stronie ulicy wściekle ujadał pies. Will cicho zamknął za sobą drzwi wejściowe, po omacku przemierzył korytarz i potknął się o pierwszy stopień schodów. Zaklął. Na piętrze odruchowo się zatrzymał, gdy dotarły do niego przytłumione głosy dochodzące z sypialni Demeter. Z wąskiej szpary pod drzwiami sączyła się smuga światła. Will nie rozumiał słów, ale wydawało mu się, że Dee kłóciła się z Ilią, który musiał niedawno wrócić ze warty. Will zmarszczył brwi, ale szybko otrząsnął się i ruszył na górę, zanim został nakryty na podsłuchiwaniu. Właśnie wchodził do łóżka, gdy piętro niżej rozległo się trzaśnięcie drzwiami, a chwilę później kolejne, zdecydowanie bliżej. Ilii chyba nie spodobał się wynik tej dyskusji.

Rano Will był mocno nieprzytomny. Obudził się, dopiero gdy do kuchni wpadł z impetem zaspany i potargany Dave.

— Ktoś był u Rainheart.

Dee zamarła z kubkiem uniesionym do ust.

— Malfoy?

— Po pierwsze, nie mam bladego pojęcia, jak on wygląda — odrzekł Dave, opadając na wolne krzesło i sięgając po kanapkę. — Po drugie, nie widziałem gęby, ale to na pewno facet. Nie wiem, kiedy wszedł do środka i ile tam siedział, zauważyłem dopiero cień, gdy próbował wymknąć się przez ogródek na tyłach. Jakoś koło ósmej było, akurat Wright mnie zmieniał. Próbowaliśmy go złapać, ale skakał przez płoty jak pieprzony cyrkowiec. Bardzo mi przykro, ja nie jestem tresowanym żarbetem, żeby łazić za nim po drzewach. Zostało coś kawy? — zapytał, rozglądając się.

Will podał mu dzbanek.

Demeter westchnęła, trochę za mocno odstawiając kubek na blat i tym samym rozchlapując resztki swojego napoju. Miała minę, jakby rozgryzła dżdżownicę.

— Cholera — wymamrotała, sięgając po serwetkę. — Fawley będzie zachwycony.

— Cóż, miał tylko połowiczną rację, o ile zakładamy, że to Malfoy zajrzał na miejsce zbrodni — zauważył Malachi pogodnie. — Jak również, że on i morderca to dwie różne osoby, bo jeśli jednak jest mordercą, to Fawley ma całkowitą rację i…

— Malachi, nie pomagasz.

— Czyli przestajemy obserwować dom? — wtrącił Ilia.

Nie wyglądał dużo lepiej od Willa i Dave’a, był blady, jasnozłote włosy miał w nieładzie, a półprzymknięte oczy wydawały się w tej chwili bardziej czarne niż niebieskie. Opierał głowę na ręce i wolno żuł tost, aż do tej chwili ostentacyjnie omijając Dee wzrokiem. Teraz przyjrzał jej się spod rzęs.

— Czy mamy nadzieję, że pojawi się kolejny nieuchwytny klient?

— Jeszcze nie wiem — odparła Demeter, drapiąc się za uchem.

Ilia westchnął. Najwyraźniej z powodu niewyspania na jego idealnej powłoce powściągliwości i stoicyzmu pojawiły drobne ryski.

Demeter milczała przez całą drogę do ministerstwa. Nie odezwała się też słowem, gdy Malachi znów wziął taksówkę, zignorowała popijającego z piersiówki Millsa – o w pół do dziewiątej rano, czego nie omieszkała wspomnieć Belle, gdy konfiskowała flaszkę – i przepychających się, depczących po stopach nie-magów.

— Coś się stało? — szepnął Rome, gdy Will usiadł obok niego, a Dee nawet nie skomentowała chichotów Ariadny i Malachi’a.

Thompson szarmancko odsunął Belle krzesło. Bez konkurencji w postaci Wrighta miał pełne pole do popisu i widocznie nie zamierzał marnować okazji. Will napotkał spojrzenie Belle, która mrugnęła do niego, nie przestając uśmiechać się z wdzięcznością do Thompsona.

Will darował sobie kręcenie głową.

— Ktoś zakradł się rano do domu Rainheart — odparł Rome’owi półgłosem.

Rome’owi dosłownie opadła szczęka.

— Malfoy?!

— Nie wiemy, Dave nie zdążył się przyjrzeć.

— O rany — wymamrotał, wiercąc się na krześle. — Wiesz, ja wcale nie byłem wczoraj tego taki pewny — dodał, drapiąc się w tył głowy. — Tak tylko strzeliłem.

— No i trafiłeś.

Kiedy w gabinecie zjawili się już wszyscy poza Dave’em i Wrightem, Dee wreszcie musiała się odezwać. Krzywiąc się, jakby coś ją bolało oraz unikając patrzenia na Fawleya, krótko streściła poranne rewelacje Dave’a. Fawley przez cały czas uśmiechał się z tryumfem i chyba sprawiało mu przyjemność oglądanie mieszaniny zniesmaczenia i wściekłości na twarzy Demeter.

— Jeszcze trochę się napuszy — mruknął Rome do Willa — i w końcu pęknie, a departamentu nie stać na remont.

Will mimowolnie parsknął w swoją kawę, lecz natychmiast spoważniał, bo Demeter zmroziła go wzrokiem. Wolał jej bardziej nie denerwować.

Nie zostawiając im czasu na dyskusję – i Fawleyowi na powiedzenie: „a nie mówiłem” – Dee przeszła do przydzielania zadań. W zdecydowanej większości polegały one na łażeniu po cmentarzach i wypatrywaniu mniej oczywistych śladów magii. Zaraz rozległy się głośne protesty, ale Dee uprzejmie kazała im iść do diabła, jeśli komuś się nie podobało. Jim przyjrzał jej się ostrożnie, bo dostąpił zaszczytu bycia w zespole z nią i Millsem.

Willa pocieszała myśl, że sparowano go z Rome’em, ale mina szybko mu zrzedła. Ilia i Smith, zamiast szukać wiatru w polu, mieli się rozejrzeć się po Nokturnie. Smith twierdził, że w kilku sklepach można było dostać spod lady zakazane ingrediencje i Dee od razu podchwyciła temat. Próbowała włączyć w to Malachi’a, on jednak umył ręce.

— Mam własne kontakty — oznajmił dostojnie, poprawiając mankiety.

Smith prychnął, a Dee zacisnęła usta i niechętnie odpuściła.

— To totalnie nie fair — narzekał Will, wlokąc się w stronę parku, z którego mogli się bezpiecznie teleportować.

Rome przewrócił oczami.

— Człowieku, daj spokój — rzucił niemal wesoło, zwinnie omijając młodą kobietę z wózkiem wypełnionym drącym się niemowlakiem. — Naprawdę uważasz, że czegoś się dowiedzą? Gdyby tam grzecznie odpowiadano na każde pytanie aurorów, nazywaliby to miejsce Ulicą Niesamowitej Uczciwości, a nie Aleją Śmiertelnego Nokturnu.

Willowi odrobinę poprawił się humor.

Dee kilka razy powtórzyła, że mieli nigdzie się nie szwendać. Gdyby to było możliwe i zaoszczędziliby na czasie, pewnie kazałaby im chodzić w idealnie prostej linii i przenikać przeszkody, zamiast je omijać. Właśnie dlatego Rome prowadził Willa okrężnymi ścieżkami. Zawadzili o lodziarnię i o knajpę z rybą i frytkami, gdzie Will doznał lekkiego szoku, gdy kelner przyniósł ich zamówienia owinięte w kawałki gazety. Wprawdzie nie były prawdziwe – chyba że ktoś wydawał gazety w całości poświęcone smażonemu dorszowi – ale i tak wyglądało to dziwnie. Według Rome’a był to tradycyjny sposób podawania tego dania, choć dawniej nie używano „The London Fish” czy „The Daily Fry”, lecz po prostu wczorajszego wydania „The Times”. Później zajrzeli do sklepu z pamiątkami, gdzie kupili najbardziej londyńskie pocztówki, jakie udało im się znaleźć. Will zamierzał wysłać je do Chrisa i rodziców, jeśli uda mu się wygospodarować trochę czasu i znajdzie sowią pocztę. Rome twierdził, że jednak znajdowała się na Pokątnej i wpadną tam w drodze powrotnej.

W międzyczasie Rome chętnie opowiadał o Birminghan, gdzie się wychował i gdzie wciąż mieszkali jego rodzice, dwie starsze siostry i jedna młodsza, dziadkowie z obu stron oraz cała masa bliższych i dalszych krewnych. Will w krótkim czasie dowiedział się, że ojciec oraz najstarsza siostra Rome’a pracowali w Departamencie Przestrzegania Prawa, matka była stenografką Wizengamotu, druga siostra wykładała zaawansowaną transmutację organiczną na Londyńskim Uniwersytecie Magicznym, a najmłodsza studiowała magizoologię. Dodatkowo kilkoro kuzynów zajmowało się magią eksperymentalną, kolejni czarodziejskim prawem, jakiś wujek był cenionym mistrzem eliksirów, a inny uzdrowicielem dyżurnym w Szpitalu Świętego Munga.

— No i została jeszcze ciotka Millicent, czy raczej cioteczna babka, bo to żona brata mojego dziadka ze strony ojca. Była ministrem magii w latach siedemdziesiątych — zakończył Rome nieco ponurym tonem. — Naukowcy, urzędnicy i politycy, a ja porzuciłem obiecującą karierę badawczą i zostałem zwykłym aurorem. Chętnie wypominają mi to przy każdym rodzinnym spotkaniu.

Will zagwizdał.

— Z moich krewnych słynny był tylko stryjeczny brat mamy.

— Polityk? — zaciekawił się Rome. — Artysta?

— Nie, zeżarł go jego własny hipogryf.

Rome roześmiał się, lecz zaraz spoważniał. Ostrożnie przyjrzał się Willowi.

— Żartujesz, prawda?

— Chciałbym.

Do samego cmentarza London Road Will bardzo dokładnie opisywał szczegóły nieszczęśliwego wypadku wujka Freddy’ego, o którym przez tydzień pisały gazety w całym kraju. Wujek pewnie byłby dumny, ale w tamtej chwili było już mu bardzo wszystko jedno.

Kiedy wreszcie stanęli przez stosunkowo nową, pomalowano na czarno bramą, Will westchnął ze zrezygnowaniem. Powoli kształtowało się w nim przekonanie, że po powrocie do Nowego Jorku jego noga przez kilka lat nie postanie w żadnej nekropolii, katakumbach ani mauzoleum, chyba że zostanie zaciągnięty siłą.

Albo w trumnie.

London Road wyglądał dość nowocześnie w porównaniu do poprzednich miejsc wiecznego spoczynku, które Will obejrzał od przyjazdu na Wyspy. Znaleźli na nim dwie świeże mogiły, dwu i czterodniową, opierając się na datach wyrytych na kamiennych płytach. W pobliżu żadnej z nich nie wykryli nic niepokojącego, w przeciwieństwie do terenu wokół wielkiego, marmurowego grobowca stojącego na obrzeżach cmentarza. Szybko okazało się, że winę za podejrzane odczyty ponosił mieszkający tam duch starszej pani w stroju z epoki wiktoriańskiej. Oburzona nieboszczka goniła ich do końca alejki, wykrzykując przekleństwa i wygrażając widmową parasolką.

Ewakuowali się na bezpieczną odległość i pokręcili jeszcze przez chwilę po okolicy, bez zapału skanując nagrobki, drzewa, trawę i kamienie, lecz nie wpadli już na nic interesującego. Na kolejny cmentarz dotarli spacerkiem, po drodze wstępując po kawę.

— Słuchaj — zaczął niepewnie Rome, gdy wyszli z niewielkiej restauracji. Oblizał plastikowy patyczek do mieszania, zanim cisnął go kosza. — Głupio mi pytać… ale o co chodzi z Millsem?

Will podrapał się po nosie.

— Pytasz, czemu nikt jeszcze nie wywalił go na zbity pysk?

Rome zrobił kwaśną minę i chyba żałował, że w ogóle się odezwał.

— Dawno, dawno temu, gdy ludzie mieszkali w jaskiniach, po świecie chodziły dinozaury, a mnie nie było nawet w planach, Mills był najlepszym śledczym na komisariacie — wyjaśnił Will, machinalnie kręcąc papierowym kubkiem i w efekcie ochlapując sobie dłoń. Wytarł ją o spodnie i wyrzucił kubek. — Ale potem umarła jego żona. Pijany nie-mag… znaczy, wy na nich mówicie mugole… w każdym razie jakiś nawalony gość wjechał w nią samochodem na chodniku, prawie pod drzwiami ich domu. Zginęła na miejscu. Mills się załamał, sam zaczął pić i najlepszego aurora trafił szlag — zakończył, krzywiąc się. — W każdym razie tak mi powiedział Dave.

— A co na to wasz szef?

Will wzruszył ramionami.

— Grozi mu, że go wyleje, ale zwykle przymyka oko. Dave mówi, że Mills był po prostu genialny, rozwiązywał najtrudniejsze sprawy. Dee na niego wrzeszczy, ale ma sentyment. Był jej mentorem, wiesz, wprowadzał ją do biura i wszystkiego nauczył. Chyba dlatego wzięła go do zespołu, gdy dostała awans, choć ma z niego niewielki pożytek. Mills trzeźwieje raz do roku, gdy córki zapraszają go na świąteczny obiad.

— Ma córki?

— Mhm. Dwie, starsza chodziła ze mną do szkoły. Gaia, fajna dziewczyna. Byliśmy na szóstym roku, gdy to się stało.

— Kiepska sprawa.

— Delikatnie mówiąc. Millsowi zostało kilka lat do emerytury i Dee próbuje go jakoś tam doholować, ale coraz bardziej się wkurza.

Dotarli na cmentarz Lambeth i bez entuzjazmu zabrali się do skanowania terenu. Will z wrażenia potknął się o wystającą kępkę trawy, gdy w pewnym momencie jego różdżka zwariowała.

Grób pasował do wzorca – należał do dwudziestotrzyletniej kobiety, zmarłej przed sześcioma miesiącami. Pozornie wydawał się nietknięty, ziemia wokół niego była nienaruszona, płyta z jasnego piaskowca leżała na swoim miejscu i próżno było szukać uszkodzeń. Mimo to Will w dalszym ciągu odbierał dziwne sygnały. Ślady były stare i słabe, przynajmniej parotygodniowe.

Will zagwizdał cicho na Rome’a, który zdążył oddalić się o kilkanaście jardów.

— Cholera — mruknął Rome na widok odczytów.

W sumie znaleźli jeszcze dwa takie nagrobki i trzy następne, wokół których ich różdżki nie do końca potrafiły się zdecydować, czy coś wyczuwały.

Historia powtórzyła się na Wimbledon Chapel – dwa groby ze słabymi pomiarami, jeden z niepewnymi – Wandsworth – trzy mogiły słabe, dwie niepewne – oraz cmentarzu St Mary – cztery słabe, cztery niepewne i jedna całkiem wyraźna. Dopiero cmentarz Hugeont okazał się czysty, tak jak położony najdalej na wschód West Norwood, gdzie nie natrafili na nic nietypowego. Prawdopodobnie dlatego że obie nekropolie wydawały się dużo starsze, co oznaczało mniej świeżych ciał, były również niezbyt wielkie, przez co pozostanie niezauważonym wymagało więcej wysiłku. 

— Jasna cholera — powtórzył Rome, kiedy wyszli na ruchliwą Norwood High. Rozejrzał się niespokojnie po ulicy. — Wydaje mi się, czy to razem dwadzieścia trzy ciała? Badfaith tworzy armię zombie, czy co? Po cholerę mu aż tyle trupów?

Will schował różdżkę.

— Malachi twierdzi, że szybko się niszczą.

— Że co?

— Mnie pytasz? — burknął Will. — Co ja jestem, ekspert od nekromancji? Chodź, musimy powiedzieć reszcie.

W gabinecie pojawił się w końcu Dave, za to brakowało Jima, który podobno po drodze z cmentarza zajrzał na moment do Biura Aurorów. Pozostali z przygnębionymi minami siedzieli przy stole nad zimną kawą oraz resztką ciastek, przyniesionych rano przez Rome’a z bufetu. Odkrycie Willa i Rome’a nikogo nie zdziwiło – prawie każdy zespół miał podobne informacje.

Malachi jako jedyny nie tracił dobrego nastroju.

— Dobiliśmy do setki?

— Weź, bądź poważny — skarciła go Belle. — To kiepskie i na dodatek w złym guście, nawet jak na ciebie.

Zamiast się przejąć, puścił do niej oko.

— Kochanie, to nie moje pierwsze rodeo.

— Nie rozumiem, jakim cudem do tej pory nic nie znaleźliśmy — zastanawiała się Ariadna, znów bladozielona na twarzy. — No bo wcześniej sprawdzaliście na różnych cmentarzach, nie?

— Badfaith wiedział, że zaczniemy szukać od miejsca, gdzie zostawił pierwszy pusty grób, dlatego rzucił nam fałszywy trop w centrum Londynu, a tymczasem intensywnie kopał na obrzeżach — wyjaśniła Dee, machinalnie bawiąc się pustym kubkiem. — Ale z nas kretyni, przecież to z daleka śmierdziało przekrętem — wściekała się. — Badfaith jak zwykle jest dwa kroki przed nami.

— Żeby tylko dwa, cukiereczku — wtrącił Malachi z uśmiechem. — Obawiam się, że zdążył już odbiec całą milę.

— Och, Merlinie — westchnęła Ariadna.

— Kurwa — stwierdził Rome.

Mills zachrapał.

Demeter zazgrzytała zębami i z całej siły trzasnęła go w tył głowy teczką ze zdjęciami, które w trakcie ich nieobecności podrzucił do gabinetu któryś z aurorów.

— Dowiedzieliście się czegoś na Nokturnie? — zwróciła się do Ilii i Smitha, gdy Mills, klnąc pod nosem, zbierał się z podłogi.

Smith zacisnął usta, a Ilia pokręcił głową.

— Nie chcieli z nami gadać, a woleliśmy za bardzo naciskać, żeby nie wystraszyć Badfaitha, gdyby jednak tam zaglądał — odparł Ilia.

— Jasne. A ty? — Dee spojrzała na Malachi’a, który wyciągnął się na krześle.

— Pracuję nad tym — powiedział lekko.

— Co to znaczy?

— Dokładnie to, co powiedziałem. Taka operacja wymaga czasu…

— No normalnie nie uwierzycie! — zawołał Jim, wpadając jak burza do pomieszczenia.

Drzwi z hukiem rąbnęły w ścianę.

Dee przestała się świdrować Malachi’a spojrzeniem i przeniosła je na Pottera, aż przesadnie zachwyconego.

— Zawieszono Zabiniego!

Wszystkich wyraźnie zatkało.

— Kiedy? — wydusiła Dee.

— Dziś — odrzekł radośnie Jim, siadając na krześle z takim impetem, że mebel zatrzeszczał i z przeszywającym zgrzytem przesunął się o kilka cali po posadzce. — Gabe Mitchell mi przed chwilą powiedział. Znaczy, oficjalnie jest na zaległym urlopie, no ale i tak wszyscy wiedzą, że go do tego zmusili, bo się przecież kumpluje z Malfoyami, a Malfoy jest podejrzany o morderstwo, więc to konflikt interesów, czy…

— Zaraz, zaraz — przerwał Rome, marszcząc brwi. — Nie pierwszy raz podejrzewamy o coś Malfoya. W sumie to często jest głównym podejrzanym, gdy wpadamy na trop nowego szwindlu. Jeśli dobrze pamiętam, parę lat temu podejrzewaliśmy go o handel smoczymi jajami i nikt jakoś nie zawieszał Zabiniego — zauważył z przekąsem.

— A dwa lata temu Zabini dowodził jednostką śledczą przy sprawie rozprowadzania czarnomagicznych artefaktów — dodał Thompson, na chwilę odrywając wzrok od Belle, w którą namiętnie wgapiał się od powrotu z cmentarza. — Wtedy też prawie do końca podejrzewaliśmy Malfoya.

— Czyli oskarżacie Malfoya o każde zło tego świata — stwierdził rozbawiony Malachi.

Thompson zastanowił się.

— Mniej więcej.

— Czym sobie na to zasłużył?

— Lista jest długa — oznajmił chłodno Fawley, jak zawsze mierząc Malachi’a protekcjonalnym spojrzeniem. — Zaczyna się od udziału w morderstwie Dumbledore’a i śmierciożerstwie, a kończy na bezczelnym drwieniu z prawa poprzez używanie czarnej magii, choć był za nią skazany. Tacy jak on się nie zmieniają, zwłaszcza gdy chronią ich ludzie pokroju Zabiniego — podsumował, wykrzywiając usta.

Malachi nadal się uśmiechał, uprzejmie, niemal wesoło, jednak w jego oczach czaiło się coś niepokojącego, gdy intensywnie przyglądał się Fawleyowi.

Dee zmarszczyła nos.

— No dobra, trzeba przesłuchać tego całego Malfoya. Belle...

— Z całym szacunkiem, panienko — przerwał jej Smith — ale Malfoy to konserwatywny, rasistowski dupek. Nie będzie gadał z babami, jeszcze mugolskiego pochodzenia.

— Skąd pan może…

— To widać na pierwszy rzut oka — wpadł jej w słowo, machnąwszy ręką. — Wysłałbym któregoś faceta, byle nie rudego. — Wskazał głową na Dave’a, który uniósł brwi. — Jeszcze mu się skojarzy, nie daj Merlinie, z Weasleyami, a ich w ogóle nie trawi. Ani też tego obwieszonego złotem. — Malachi ze znudzeniem oglądał swoje pomalowane na czarno paznokcie i nawet powieka mu przy tym nie drgnęła. Tego dnia miał na sobie świecącą marynarkę, a każdy jego palec zdobił pierścień z wielkim kamieniem. — Malfoy wprawdzie lubi różnych dziwaków i świrów, ale nie ma co ryzykować bez potrzeby. Najlepiej jak pójdzie tam Rusek, mało gada i wygląda na kumatego, Malfoy do niczego się nie przyczepi.

Will pomyślał, że Smith chyba ustanowił nowy rekord – w czasie jednej wypowiedzi udało mu się obrazić pięć osób.

Demeter zacisnęła usta.

— Niech będzie — wycedziła, przenosząc spojrzenie na swojego zastępcę. — Ilia, weź Bagnolda, zna teren.

— I Willa — dodała Belle.

Dee popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

— A on im po co?

— Jego dziecięco naiwna twarz wzbudza zaufanie.

— No dzięki — burknął Will.

— Aportujemy się we wiosce i kawałek pójdziemy pieszo, będzie jakaś mila — oznajmił Rome, kiedy wsiedli do windy. — Żebyśmy tylko nie wylądowali za blisko dworu, bo jak nas zniesie, rozbijemy się o barierę.

Will spojrzał na niego ze zdumieniem.

— Jaką znowu barierę?

— Teren wokół dworu otaczają zaklęcia ochronne — poinformował go Rome. — I wierz mi, nie chcesz ich testować na sobie. Jordan kiedyś w nie wleciał, a potem spędził przymusowe trzymiesięczne wakacje w Mungu. To od tego ma szramę na gębie. — Will przypomniał sobie aurora z pobliźnioną twarzą i aż się wzdrygnął. — Malfoy kazał nam się wypchać smoczym łajnem, gdy próbowaliśmy go oskarżyć o uszkodzenie jednego z naszych. Powiedział, że przy bramie wisi tabliczka i to nie jego problem, jeśli ministerstwo zatrudnia analfabetów.

Will poważnie się zastanowił, czy niezapowiedziana wizyta w takim miejscu na pewno była dobrym pomysłem.

Miejscowość nazywała się Everleigh i składała się z kilkudziesięciu domów, ratusza, restauracji, niedużego hotelu oraz wczesnogotyckiego kościoła, w pobliżu którego wylądowali. Trzask teleportacji poderwał z drzew stado kruków, które z wrzaskiem zatoczyły koło nad dzwonnicą.

Wąska, asfaltowa szosa biegła jakieś ćwierć mili przez las, z jednej strony ogrodzony popękanym, ceglanym murkiem. Zaraz za linią drzew Rome skręcił w piaskową drogę, początkowo ciągnącą się pomiędzy rzadkimi zaroślami, a potem wzdłuż pól, trawiastych łąk i pastwisk. W zasięgu wzroku nie było żadnych zabudowań, wyłącznie linie wysokiego napięcia rozciągnięte na drewnianych słupach oraz ogrodzenia z drutu kolczastego i pasące się w ich zakresie stada łaciatych krów. Po jakimś kwadransie Rome znów zmienił kierunek, wstępując na następną rzadko używaną dróżkę. Przecinała gęsty zagajnik i gdy go minęli, nagle po prostu wyrosła przed nimi wysoka ściana z grubo ciosanych kamieni, gdzieniegdzie obrośniętych mchem.

Centralną część masywnej bramy z kutego żelaza stanowiła wpisana w okrąg, bogato zdobiona litera „M”. Obok umieszczono domofon, stary i nieco zaśniedziały, zaś tuż nad nim przybito równie wiekową, mosiężną tabliczkę. „Teren chroniony magicznie. Nieautoryzowane próby przedostania się przez ogrodzenie mogą grozić śmiercią lub ciężkim uszkodzeniem ciała”, przeczytał Will. To muszą być doprawdy uroczy ludzie, pomyślał.

Rome nacisnął brudno-biały guzik. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, aż wreszcie interkom zatrzeszczał i odezwał się z niego zniekształcony, męski głos:

— Słucham?

Rome odchrząknął.

— Dzień dobry. Romuald Bagnold z Biura Aurorów.

Na moment zapadła cisza, po czym rozległ się przeciągły zgrzyt i brama uchyliła się na parę stóp, pękając idealnie pośrodku stylizowanego inicjału. W powstałej szczelinie zdołała się zmieścić tylko jedna osoba. Will, przechodzący jako ostatni, miał całkiem uzasadnione obawy, że furta zatrzaśnie się znienacka, miażdżąc go potężnymi skrzydłami. Wstrzymując oddech i nie spuszczając wrót z oczu, błyskawicznie prześliznął się na teren posiadłości, niemal depcząc po piętach Ilii.

Żwirowa ścieżka miała około trzystu stóp długości i otaczały ją dwa rzędy regularnie rozmieszczonych krzewów – cisów, jeśli Will dobrze pamiętał z książek.

Niestety nigdzie za to nie widział pawi-albinosów.

Dwór wydawał się stary i naprawdę ogromny, mogło w nim być ze sto pomieszczeń, wnioskując po samej liczbie okien. Nad drzwiami znajdowała się witrażowa rozeta, a dwie srebrne kołatki, zdobiące pomalowane na czarno drewno, miały kształt węży. Wężowe motywy umieszczono też na okuciu drzwi oraz na wielkich klamkach. Właściwie to nawet dziurka od klucza wydawała się droga i przesadnie wykwintna. Na skraju każdego z trzech prowadzących do wejścia schodków stała marmurowa rzeźba smoka, mierząca jakieś trzy, cztery stopy.

Drzwi otworzyły się, nim aurorzy zdążyli wejść na najwyższy stopień. Kamerdyner w jednolitym, ciemnym uniformie wyglądał na przeszło siedemdziesiąt lat, miał zaczesane do tyłu, zupełnie siwe włosy oraz obojętną minę.

Nie trudno się domyślić, że Malfoyowie byli obrzydliwie bogaci i nie sprzątali własnoręcznie tych dziesiątek pokoi ani nie polerowali złotej zastawy. Will spodziewał się jednak ujrzeć skrzata domowego, a nie zwykłą, ludzką służbę.

Kamerdyner ukłonił się.

— Dzień dobry. W czym mogę panom pomóc? — zapytał, gestem zapraszając ich do środka.

Być może mówił coś jeszcze, ale gdy tylko Will przekroczył próg dworu, przestało do niego cokolwiek docierać. Dopiero po pewnym czasie zorientował się, że miał otarte usta.

Gigantyczny hol niemal w całości wyłożono białym marmurem, zarówno podłogę, jak i podwójne schody, biegnące łagodnymi łukami po obu stronach pomieszczenia i łączące się na piętrze szykowną galeryjką. Zdobione w kwiatowe wzory, żelazne barierki wykończone zostały poręczami z ciemnego, wypolerowanego drewna. Dokładnie ten sam odcień brązu miały znajdujące się idealnie na wprost wejścia przesuwne, dwuskrzydłowe drzwi oraz ulokowana przy schodach na prawo rzeźbiona komoda, jak również podłokietniki stojącej dokładnie po drugiej stronie holu kanapy obitej wzorzystym, złotym materiałem. Na blacie komody stał kryształowy wazon pełny róż, a ich krwistoczerwone główki odbijały się w tafli wiszącego za nimi lustra o szerokiej, złotej ramie. Z półkolistego, szklanego sufitu zwieszał się na długim łańcuchu kryształowy żyrandol na kilka tuzinów świec.

Will mimowolnie zagapił się na obraz nad sofą, zastanawiając się, czy był to oryginał jakiegoś znanego malarza. Nie umiał tego ocenić, bo o sztuce wiedział tyle, ile Marion zdołała mu wepchnąć do głowy przez pięć lat związku. Nie zdziwiłoby go jednak, gdyby Malfoyowie powiesili sobie w holu płótno za kilka milionów. Zdecydowanie było ich na to stać i, jak widać na załączonym obrazku, absolutnie nie zadowalali się półśrodkami – we dworze pachniało bogactwem, przesadnie wybujałym ego oraz delikatną, kwiatową kompozycją, czyli zupełnie inaczej niż w swojskim i przytulnym domu Potterów na przedmieściach. Nawet u Chrisa, którego rodzina była dość majętna, nie było tak… obrzydliwie snobistycznie.

Will czuł się mały, biedny i zawstydzony swoim nędznym istnieniem.

— Chcielibyśmy rozmawiać z panem Malfoyem — oznajmił Rome bez owijania w bawełnę.

Kamerdyner nie zmienił wyrazu twarzy.

— Pana nie ma w domu — poinformował ich płaskim tonem.

— Zaczekamy.

— Niestety, nie wiadomo mi, kiedy wróci. Czy pragną panowie zostawić wiadomość?

Rome już otwierał usta, zapewne żeby zaprotestować, lecz w tym samym momencie na szczycie prawego łuku schodów pojawiło się dwóch chłopców, toczących zażartą dyskusję.

Wyglądali na jakieś piętnaście, szesnaście lat. Wyższy miał porcelanową skórę, ostre rysy i jasne, niemal białe włosy z przydługą grzywką wpadającą mu do oczu. Szedł wolno, jakby dostojnie, z uniesioną głową oraz sztywno wyprostowanymi plecami. Tej gracji i powagi zdecydowanie brakowało jego towarzyszowi. On z kolei był ciemnowłosy, potargany i nieco niezgrabny – w tym krótkim czasie zdążył dwa razy zawadzić się o własne buty i ześliznąć z gładkich stopni.

— To rocznica ślubu, nie trzecia wojna światowa — tłumaczył ze zrezygnowaniem potykający się nastolatek, zirytowanym ruchem poprawiając zsuwające mu się z nosa okulary w grubych, prostokątnych oprawkach. Ten gest wydawał się Willowi dziwnie znajomy. — I będziemy tam maks dwie godziny.

Białowłosy chłopiec patrzył prosto przed siebie, gdzieś w okolicę żyrandola. Miał znudzoną minę i sprawiał wrażenie kompletnie niezainteresowanego rozmową.

— Nadal nie rozumiem, dlaczego mam z tobą iść.

— Bo cię o to proszę?

— To bez sensu.

Chłopiec w okularach westchnął.

— Scorp, czasem naprawdę nie potrafię…

Urwał, prawie wpadając na Scorpiusa Malfoya, który ze zmarszczonymi brwiami zatrzymał się u podnóża schodów.

Bo to musiał być Scorpius Malfoy, jeśli nie ze względu na charakterystyczną urodę – no w końcu jakiś Malfoy wyglądał tak, jak powinien! – i nonszalancję, z jaką poruszał się wśród otaczającego go luksusu, to z pewnością z powodu imienia. Willowi nie przychodziło do głowy żadne imię, które zdrabniałoby się do formy „Scorp”. Z drugiej strony białowłosy chłopiec miał na sobie ciemne spodnie i koszulę z kołnierzykiem, wprawdzie białą i elegancką, ale zdecydowanie odbiegającą od magicznych standardów. Ciekawe jak na taki „mugolski” strój reagował jego ojciec.

Podobno Brytyjczycy byli tradycjonalistami, a jak na razie Will spotkał wiele osób ubranych w nieczarodziejski sposób. Nawet Zabini, czystokrwisty dupek, jak określił go Jim, nosił nie-magiczne garnitury, a Jon Malfoy i jego partnerka-łowczyni byli ubrani w nabijane ćwiekami skóry…

Coś tu się nie zgadzało.

Kamerdyner położył prawą dłoń do piersi i skłonił lekko głowę.

— Paniczu.

Scorpius zmierzył go oraz trzech pozostałych mężczyzn wyniosłym spojrzeniem, nie trwało to jednak dłużej niż kilka sekund. Potem wbił wzrok gdzieś nad głową Ilii. Chłopiec miał niesamowicie niebieskie oczy, w identycznym odcieniu lodowatego błękitu jak oczy Stelli Lupin. Podobieństwo było niemożliwe do przeoczenia.

Pozostawało zagadką, skąd zatem wziął się Jon Malfoy ze swoimi czarnymi włosami i stalowo-szarymi oczami.

— Cześć, Al — przywitał się Rome.

— Eee… cześć — burknął chłopiec w okularach.

Przestępował z nogi na nogę i wyglądał na zakłopotanego.

Will natychmiast zrozumiał, dlaczego skądś go kojarzył – czy raczej przypomniała mu się ta nerwowość ruchów, którą chłopiec na pewno odziedziczył po ojcu. Zatem musiał to być ostatni z Potterów, Albus Severus, który, ku wielkiemu rozczarowaniu siostry, wolał spędzać wakacje z przyjaciółmi zamiast z rodziną.

W sumie to zabawne, pomyślał Will, że najmniej lubiana przez fanów część sagi tak bardzo zgadzała się z rzeczywistością.

Ciekawe, czy mieli gdzieś upchniętą córkę Voldemorta.

— Fergus? — zapytał Scorpius ścianę na prawo od kamerdynera.

— Panowie chcieliby rozmawiać z ojcem panicza — odpowiedział starszy mężczyzna z niezmienną profesjonalną beznamiętnością.

Nie robiła na nim wrażenia postawa Scorpiusa.

— Wyszedł.

— To właśnie panom tłumaczyłem.

— Kiedy wróci? — zainteresował się Rome.

Scorpius jedynie wzruszył ramionami, nie zaszczycając go nawet krótkim spojrzeniem. Rome, podobnie do kamerdynera, zupełnie się tym nie przejął.

— A kto może to wiedzieć?

Chłopiec zastanowił się.

— Jezz? — zasugerował.

Chyba nie należał do szczególnie gadatliwych osób.

Albus pociągnął go nieśmiało za rękaw.

— Chodź, mieliśmy poszukać Cisse — mruknął.

Scorpius zrobił gwałtowny w tył zwrot i odmaszerował statecznym krokiem, z przyjacielem depczącym mu po piętach. W ciszy minęli kanapę i zniknęli za schodami.

— Zastaliśmy Jezz? — Rome zwrócił się do kamerdynera.

Mężczyzna bez słowa wskazał im drogę.

Jak można było się spodziewać po wyglądzie holu, salon, położony na lewo od drzwi wejściowych, również nie zaliczał się do skromnie urządzonych pomieszczeń. Spokojnie zmieściłoby się w nim całe nowojorskie mieszkanie Willa i jeszcze zostałoby miejsce na ogród z basenem. Pomalowane na jasny beż pomieszczenie miało trzy wielkie okna, sięgające od marmurowej podłogi aż do kasetonowego sufitu, a złote żyrandole były tylko trochę mniejsze od tego w głównym holu. Pod jedną ze ścian stała duża, brązowa komoda, nad nią wisiało równie olbrzymie w złotej ramie, natomiast naprzeciwko znajdował się największy kominek, jaki Will miał okazję kiedykolwiek ujrzeć. Wszystko utrzymane było w znanym z przedpokoju bogato zdobionym, barokowym stylu.

Nim zdążyli usiąść – dwie ciemnozielone kanapy i para foteli miały brzegi oparć i podłokietniki rzeźbione w kwiaty, zdaje się, że róże – w progu zjawiła się dziewczyna w czarnej sukience oraz koronkowym fartuszku. Wyglądała jakby została żywcem wyjęta z filmu kostiumowego, miała nawet falbaniasty czepeczek, częściowo przykrywający jej blond włosy. Pokojówka dygnęła, po czym podeszła do otoczonego siedzeniami stolika. Mogła być rówieśnicą Willa, a on gapił się na nią z otwartymi ustami, gdy stawiała na błyszczącym blacie szklaną tacę, a potem nalewała herbaty z porcelanowego imbryka. Śnieżnobiała zastawa miała pozłacane brzegi oraz delikatny szlaczek kilka cali poniżej, zaś błyszczące sztućce niewątpliwie były srebrne.

Pokojówka podała gościom filiżanki, ustawiła idealnie na środku stolika talerz kruchych ciasteczek, a potem znów dygnęła i wyszła, zabierając ze sobą tacę. Płaskie, czarne pantofelki dotykały miękko posadzki, nie wydając żadnego dźwięku.

— Rety — wymamrotał Will, oglądając swoją filiżankę ze wszystkich stron. Była tak delikatna, że wydawało się, że mogła rozpaść się w dłoni. — Tu tak zawsze?

Rome wzruszył ramionami.

— No jasne, wpadam tu regularnie w każdą niedzielę na obiad i ploteczki — sarknął, sięgając po ciastko. — Ale przecież od czegoś mają służbę, no nie? Podobno płacą im taką kasę, że ja, prosty auror, mogę tylko pomarzyć.

— Naprawdę?

— Nie wiem, takie chodzą plotki.

— Rety — powtórzył Will.

Nawet Ilia, niewzruszona opoka, miał onieśmieloną minę.

Nad kominkiem wisiał obraz tańczącej baletnicy. Will przyglądał mu się z zainteresowaniem, popijając herbatę. Był pewien, że gdzieś go przedtem widział. Może w muzeum? Marion fascynowała się sztuką, zwłaszcza nie-magów, i uwielbiała przeciągać Willa po wszystkich nowojorskich galeriach, wystawach i pokazach. Jednak Willowi niewiele zostało z tego w pamięci, nie zapałał też nagłą miłością do malarstwa, czego pożałował po raz drugi tego dziwnego dnia.

— To Degas.

Odwrócił się gwałtownie w stronę drzwi, rozchlapując na spodnie zawartość swojej filiżanki.

Stojąca w progu kobieta była bardzo ładna, na granicy ponadprzeciętnej urody oraz olśniewającego piękna. Wysoka, szczupła blondynka o czekoladowych oczach oraz długich włosach, opadających luźno na plecy i ramiona. Miała na sobie niebotycznie wysokie szpilki w cielistym kolorze, jasną marynarkę i elegancką sukienkę przed kolano. Niebieski materiał dopasowanego stroju opinał się na jeszcze niezbyt wielkim, lecz już niemożliwym do przeoczenia ciążowym brzuchu.

— Jezz — ucieszył się Rome, zrywając się na równe nogi. — Merlinie, jak dobrze, że udało nam się ciebie złapać. Panowie, Jezzabell Bloom, prywatna asystentka pana Malfoya — wyjaśnił towarzyszom, którzy też odruchowo podnieśli się z miejsc. — Jezz, to są Ilia Rozovsky i Will Lesage, aurorzy ze Stanów.

Skinąwszy im głową na powitanie, Jezz energicznym krokiem przeszła przez salon, po drodze omiatając mężczyzn wnikliwym spojrzeniem. Podeszła do sofy zajmowanej dotąd jedynie przez Willa i usiadła w centralnej części, zakładając nogę na nogę. Will przycisnął się do rzeźbionego podłokietnika, prawie zapominając, jak się oddychało. Kobieta prezentowała wizerunek tak zwanej „lodowej blondynki” i Chris bez wątpienia byłby nią zachwycony, bo uwielbiał takie dziewczyny. Willowi po prostu odbierały one zdolność poprawnego składania zdań.

— Wytłumaczycie mi, co to za awaria? — zapytała uprzejmie Jezz, kładąc obie dłonie na zaokrąglonym brzuchu. — Fergus mówił, że koniecznie chcecie rozmawiać z szefem. Nie ma go.

Rome opadł na fotel naprzeciwko.

— O tym już słyszeliśmy, ale Scorpius wspomniał, że możesz wiedzieć, kiedy wróci.

Popatrzyła na niego jak na idiotę.

— Naprawdę, Rome? Czy my na pewno wciąż rozmawiamy o tej samej osobie? Słoneczko moje drogie, to Draco Malfoy, on nikomu nigdy nie spowiada się z tego, co robi. Nawet własnej żonie nie opowiada takich rzeczy. Oczekujesz, że wyżala się mnie, głupiej asystentce?

— Czyli...

— Czyli wróci, kiedy wróci — odparła Jezz kpiącym tonem — i obiecuję, że będziesz pierwszym, który się o tym dowie. A swoją drogą, dlaczego chcecie z nim rozmawiać? — zaciekawiła się, unosząc wyregulowane brwi. — To znaczy, wiem, że twoi amerykańscy kumple zajmują się sprawą jakiegoś zbiega, ale do tej pory nikt nie kontaktował się z szefem. Słodka Morgano, chyba nie chodzi wam o Rainheart? — dodała z niesmakiem. — Na miłość bogów, moglibyście przestać oskarżać go o wszystko, co się napatoczy, to dawno przestało być zabawne — fuknęła.

— To nie tak… — zakłopotał się Rome, nabierając koloru dorodnego pomidora. — Znaczy, trochę tak, ale nie do końca… W sensie, że… Rozważamy wszystkie opcje… Zaraz — urwał i przyjrzał się jej podejrzliwie. — Jeszcze o tym nigdzie nie pisali.

Uśmiechnęła się drwiąco.

— Słoneczko, zdajesz sobie sprawę, że nie bez przyczyny o moim szefie mówi się, że potrafi wykopać informacje spod ziemi? Nie musiał się za mocno wysilać, żeby się o tym dowiedzieć, a ja, nie wiem, czy pamiętasz, jestem jego asystentką.

— To on był dziś rano na miejscu zbrodni? — zainteresował się Ilia.

Jezz przeniosła na niego wzrok.

— No dobra, jeszcze raz — rzuciła tonem, w którym rozbawienie mieszało się z irytacją — szef nie spowiada mi się ze wszystkiego. Amen. Czasem coś tam rzuci mimochodem, ale nie ma co liczyć na precyzyjny plan dnia.

— Nie zaprzecza pani.

— Proszę nie dokładać do tego ideologii — zaznaczyła z naciskiem, krzywiąc się przy tym tylko odrobinę. — Ale zapewniam panów, że pan Malfoy nigdy nie utrzymywał żadnych bliższych relacji z panną Rainheart — oświadczyła służbowym tonem, a potem dodała nieco zgryźliwie:

— Dalszych też nie. Spotkał ją dwa razy w życiu, po raz pierwszy trzy lata temu, gdy byłam na urlopie macierzyńskim i szukał chwilowego zastępstwa na moje stanowisko. O ile mi wiadomo, współpraca zakończyła się po jednym dniu, natomiast panna Rainheart nie szczędziła później ciepłych słów podczas opowiadania o tej krótkiej acz burzliwej znajomości swoim licznym krewnym i przyjaciołom — prychnęła. — Obsmarowała go wtedy równo, dotarło nawet do mnie, choć kilka tygodni nie wychodziłam z domu, a mój mąż, prosty pracownik ministerialnej pomocy technicznej, z natury nie należy do osób lubiących plotki. Drugi raz spotkali się w tym roku, w maju, na corocznym balu z okazji zakończenia wojny. Jeśli sobie dobrze przypominam, panna Rainheart pojawiła tam z pewnym bogatym, choć nie grzeszącym rozumem graczem quidditcha, natomiast państwo Malfoy dyskretnie opuścili imprezę po niecałej godzinie i nie zamienili z nią nawet słowa.

Ilia miał idealnie obojętny wyraz twarzy.

— Nic nie sugerowałem — stwierdził sucho.

— Nie musiał pan, to nasuwa się samo.

— Zatem twierdzi pani, że pan Malfoy nie miał absolutnie żadnego motywu i sposobności, żeby zabić pannę Rainheart?

Jezz z irytacją podrygiwała stopą.

— Ależ oczywiście, że miał — odrzekła cierpko. — Tylko wtedy z jej domu zostałby co najwyżej lej po bombie, a nie miejsce zbrodni, po którymś ktoś może się błąkać. Powiedziałam to panom niejako prywatnie, proszę nie cytować, bo wszystkiego się wyprę — zaznaczyła.

— Zabini też tak uważa — wtrącił cicho Rome. — W sensie, że Malfoy nie zostawiłby ciała.

— Pan Zabini zna pana Malfoya dłużej niż ja i doskonale wie, do czego jest zdolny. Lub niezdolny, bo o tym rozmawiamy.

— Zdaje sobie pani sprawę, że pani słowa niekoniecznie świadczą na korzyść pani szefa? — zapytał Ilia, unosząc brwi. — Nie przedstawia go pani w korzystnym świetle.

Kobieta wzruszyła ramionami.

— Nic z tego nie jest żadną nowością — powiedziała, najwyraźniej powstrzymując się od przewrócenia oczami. — Wszyscy wiemy, jaką opinię ma pan Malfoy. Wszyscy też wiemy, jaką ma przeszłość, więc nie uważam za stosowne udawać, że jest inaczej. Zwłaszcza że on sam nie ma tego w zwyczaju, o czym poinformowałby panów osobiście, gdyby tu był. I jeśli już to sobie wyjaśniliśmy, panowie wybaczą, ale wrócę do swoich obowiązków — zakończyła, wstając.

Oni również podnieśli się z siedzeń. Jezz wygładziła sukienkę i odrzuciła na plecy zabłąkany kosmyk jasnozłotych włosów.

— Miło było poznać. Fergus panów odprowadzi.

Kamerdyner najwyraźniej przez cały czas kręcił się za drzwiami, bo w okamgnieniu zjawił się w pomieszczeniu. Ukłonił się i w milczeniu wskazał im drogę do wyjścia.

Will odetchnął głębiej, dopiero gdy zamknęły się za nimi drzwi.

— O rany.

— Przyzwyczaisz się — mruknął Rome, trafnie odgadując jego myśli. — Z Malfoyami już tak jest, dowiesz się tylko tyle, ile sami chcą ci powiedzieć. A że zwykle mówią niewiele, naprawdę trzeba się przy nich nagimnastykować. Zabini jest w tym genialny, więc to naprawdę kiepsko dla nas, że go akurat teraz zawiesili — westchnął. — Działa trochę jak taki bufor, bez niego Malfoy jest w stanie doprowadzić połowę naszych do szału, a pozostałych do załamania nerwowego i to nawet nie przekraczając progu biura.

— Nie wiem, czy na pewno chcę go poznać.

Rome zachichotał.

— Właściwie to skąd znasz Jezz? — zainteresował się Will, a widząc zmarszczone brwi Rome’a, uściślił:

— Chyba jesteście w dobrych relacjach.

— A, o to chodzi. Nie mam innego wyjścia. — Rome wzruszył ramionami. — Malfoy współpracuje z biurem, ale w ministerstwie pojawia się tylko w ostateczności. O ile nie wybuchnie kolejna wojna albo jakaś apokalipsa, albo nie zostanie po raz milionowy wezwany na przesłuchanie, wszelkie sprawy załatwia przez Jezz.

— Długo dla niego pracuje?

— Z dziesięć lat, chyba. Raczej nie dłużej, bo jest ode mnie ze dwa lata starsza. W każdym razie trochę pamiętam ją ze szkoły, na pewno była Krukonką.

— Rozumiem, że dziesięć lat to wielkie osiągnięcie — rzucił Will, wyłapując dziwną nutę w jego głosie.

Rome uśmiechnął się złośliwie.

— Dziesięć lat u Malfoya to jak sto lat w kamieniołomach, powinni jej dać medal. Słyszałem, że jak szukał asystentki, zgłosiła się z setka osób, ale nikt nie dotrwał nawet do końca dnia.

— Łał.

— Dokładnie.

Byli w połowie ścieżki, gdy brama otworzyła się z jękiem i przeszły przez nią dwie znajomo wyglądające osoby.

— O, cześć — zawołała przyjaźnie łowczyni.

Nie miała kuszy ani nie była tak poobijana jak poprzedniego dnia, kiedy Will widział ją w ministerstwie. Jon również wyglądał mniej niebezpiecznie, choć na jego twarzy znów gościła nieprzyjazna, wręcz wroga mina. Gdy nie pokrywało ich błoto i krew, Will dostrzegł też, że nie byli aż tak bardzo do siebie podobni, jak początkowo myślał. W zasadzie podobieństwo kończyło się na czarnych włosach, bladej skórze oraz tym, że oboje lubili nabijane ćwiekami skóry.

Rome uśmiechnął się.

— Cześć, Bran. Jon.

— Byliście u nas? — zainteresowała się dziewczyna.

Will już poprzednio zauważył, że miała całkiem miły dla ucha, dźwięczny głos.

— Tak, chcieliśmy pogadać z waszym ojcem, ale wyszedł.

Bran pokiwała głową.

— No tak — potwierdziła — poszedł gdzieś wczoraj wieczorem i chyba jeszcze nie wrócił. Jezz nic nie wie?

— Nie.

— No to może mama by wiedziała. Tyle że dzisiaj do południa ma zmianę w szpitalu, a potem dwie godziny wykładów.

Zaraz, co?

Will zamrugał gwałtownie, gapiąc się na dziewczynę. Właśnie się zorientował, że coraz bardziej nie zgadzały mu się rachunki – miał przynajmniej o trzech Malfoyów za dużo. Stella co prawda trochę go zdziwiła, lecz, wnioskując z opowiedzianej przez Lily historii, można było uznać to za drobne przeoczenie. No cóż, zdarzało się. Jon też jeszcze mieścił się w granicy błędu, zwłaszcza że idealnie pasował charakterem. Ale pojawienie się Bran to już lekka przesada.

Niedługo Malfoyowie zaczną wyskakiwać z lodówki.

Rome’a najwyraźniej nie widział tego w ten sposób.

— Jakoś przeżyjemy, dzięki — rzucił. — Jezz ma się odezwać, jak w końcu wróci.

— Jasne — odparła Bran.

Pomachała im na pożegnanie i, pogwizdując, ruszyła w kierunku dworu. Jon z ociąganiem poszedł za nią, zmierzywszy przedtem Willa chłodnym spojrzeniem. Will był gotów przysiąc, że chłopak z jakiegoś powodu go nienawidził i właśnie planował jego morderstwo.

Od tej chwili Will zamierzał sypiać z różdżką pod poduszką.

11 komentarzy:

  1. Muszę przyznać, że niezwykle bawi mnie twój humor. Nie raz uśmiechałam się podczas czytania. A przedstawianie różnicy między Brytyjczykami a Amerykanami też jest genialne. O tym jak bardzo lubię podkreślanie różnic między książką a rzeczywistością już mówiłam ostatnio =)
    Malfoy i czwórka dzieci... Może konkuruje z Weasleyami. Tyle było tycj "zdrajców krwi", że postanowił zrównoważyć społeczność czarodziejów? Mam nadzieję, że Draco też pojawi się niedługo w opowiadaniu.
    Czekam na następny rozdział i pozdrawiam!
    ~Golden

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwielbiam Twój komentarz! :D A Malfoy zdecydowanie konkuruje z Weasleyami xD

      Usuń
  2. Łeee... Liczyłam na pierwsze spotkanie z Malfoyem ;) No, ale trudno. Zaczekam. Mam nadzieję na jakieś wielkie wejście smoka.

    Prawdę mówiąc, ja też już się pogubiłam w tych wszystkich Malfoyach i Potterach. Czuję się chyba trochę, jak Will. Oby się szybko wyjaśniło kto jest kim, bo będę musiała sobie to rozrysować ;) chyba że Malfoy to taki kozak,że każde dziecko ma z kim innym...o.O

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To celowy zamysł, żebyś poczuła wewnętrzną więź z bohaterem ;)

      Muszę przyznać, że te teorie robią się coraz ciekawsze :D

      Usuń
    2. A będzie ich więcej! Chyba, że pan Malfoy nam to wyjaśni! ;)

      Usuń
    3. Pan Malfoy pojawi się... kiedyś :D Ale na pewno się pojawi! W końcu to historia o nim, prawda?

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. A już miałam nadzieję, że spotkają Draco :(
    Czy tylko mi się wydaje, czy ktoś chce zrobić z Malfoya i Zabiniego kozłów ofiarnych?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cierpliwości, Draco zawsze lubił zapewnić sobie odpowiednio dramatyczne wejście ;)

      Usuń
  5. Aj, już miałam się poddać i doczytać w najbliższym czasie, ale ciekawość wzięła górę.

    Z ekipy ze Stanów chyba najbardziej zżyłam się (nie licząc Dee i Willa, którzy byli od początku) z Malachim. Nie jestem pewna, czy mu ufam, ale wzbudza mimowolną sympatię. Nie mam wrażenia, że jego sposób bycia jest wymuszony czy przerysowany. Malachi to Malachi. ;)

    Dużo osób wyraziło ubolewanie w komentarzach, że nie ma Draco... dołączam do tego grona. xD Stworzyłaś już idealne warunki, żebym oczekiwała jego wejścia z zapartym tchem. To będzie musiało być spektakularne i żałuję, że nie doczytam dzisiaj kolejnych rozdziałów, żeby przekonać się, czy miałam rację (o ile go wprowadziłaś, a może zrobisz to jeszcze później?).

    Nadal zastanawiam się, kto jest sprawcą. Badfaith to oczywisty wybór. Nie wątpię, że pojawi się w fabule, ale czy tylko on będzie tym złym? Mam nadzieję, że zostanę zaskoczona. ^^

    OdpowiedzUsuń