niedziela, 20 września 2020

ROZDZIAŁ SIÓDMY. Dziewczyna w szkarłacie

Mimo typowej dla siebie oschłości i postawy „trzymajcie się ode mnie z daleka” Ilia był nieco mniejszym służbistą niż Dee. Nie trzeba było go długo przekonywać, żeby wstąpili po drodze na rybę z frytkami, po czym zjadł swoją porcję jako pierwszy i najwyraźniej żałował, że nie wziął dwóch. Widząc jego minę, Rome zaproponował powrót do knajpy, jednak Ilia tylko pokręcił głową, wyrzucając do kosza poplamione opakowanie.

Will ostatni raz opychał się tak śmieciowym żarciem, gdy pracowali nad sprawą podwójnego mordercy z Brooklynu. To była jego pierwsza wielka akcja, krótko po akademii i tuż po tym jak trafił pod skrzydła niedawno awansowanej Dee oraz jej właśnie powstającego zespołu. Przez kilka tygodni na zmianę ganiali po blokowiskach i do późna ślęczeli w departamencie, a pomiędzy starczało czasu jedynie na szybki prysznic, kilka godzin płytkiego snu oraz połykane w biegu jeszcze gorące hot dogi z wózka na rogu Broadway i Park Row. Will wciąż się dziwił, że nie nabawił się wtedy wrzodów żołądka ani nie wyhodował sobie oponki na brzuchu. Przy tym ostatnim pomagały mu chyba codzienne sprinty nowojorskimi ulicami i lekcje amatorskiego parkour podczas ścigania przestępców.

Dee zaatakowała swoich podwładnych, gdy tylko stanęli w progu gabinetu.

— Dowiedzieliście się czegoś?

— Pocałowaliśmy klamkę — odparł Rome, który wchodził jako ostatni. — Przepraszam — mruknął, gdy drzwi wyśliznęły mu się z dłoni i zatrzasnęły z hukiem. — W każdym razie, grzecznie poinformowano nas, że Malfoy wyszedł i nie wiadomo, kiedy wróci. Nawet jego asystentka nie wie.

— Albo nie chce powiedzieć — dopowiedział Ilia.

Rome nie zaprzeczył.

— No elegancko — zadrwił Smith, a na jego twarzy rozlał się paskudny uśmiech, gdy założył ręce na piersi. — Każdy by tak chciał wyjść, gdy się go podejrzewa o morderstwo.

Demeter nie dawała za wygraną, więc Rome dokładnie streścił jej przebieg wizyty, powtarzając z naciskiem, że znaczną część czasu zajęło im samo dostanie się na teren posiadłości. O rybie z frytkami przezornie nie wspomniał.

Will podszedł zamienionego na bar biurka i nalał sobie kawy. Wracając, odruchowo zerknął na korkową tablicę i ze zdziwieniem zauważył, że pojawiło się na niej kilka nowych zdjęć. Jakość czarno-białych fotografii z londyńskich kamer pozostawiała wiele do życzenia, ale dało się na nich rozróżnić trzech mężczyzn w średnim wieku. Pierwszy miał wielki, garbaty nos, drugi był całkiem łysy, a ostatni wyglądał jak niedźwiedź – wielki i włochaty. Wszyscy nieśli łopaty, natomiast na jednym ujęciu także czarny worek i nietrudno było domyśleć się jego zawartości. Kamery niestety nie uwieczniły momentu przekazania pakunku zleceniodawcy.

Łopaty sugerowały, że mężczyźni byli nie-magami, jednak mogły okazać się zmyłką. Badfaith umiał wyprowadzić w pole.

Przyglądając się przypiętym w lewym górnym rogu zdjęciom Rainheart, Will nie mógł oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że coś było nie tak. To morderstwo doskonale pasowało do sposobu działania Badfaitha, odpowiednio krwawe i teatralne, jak zdążyli zauważyć. Nie byłby to również pierwszy raz, gdy umierała osoba bez oczywistych powiązań. Dwa zabójstwa w Stanach też były poszlakowe, Badfaith nie miał absolutnie żadnego związku z ofiarami, a podejrzenia padły na niego ze względu na brutalność oraz znajome ślady czarnej magii na ciałach. Jasne, mógł to być naśladowca, ale nikt nie wierzył w aż tak wielkie zbiegi okoliczności.

Jednak jak dotąd Badfaith nigdy nie pozbawił życia nikogo „zbyt sławnego”, choć w ciągu pierwszych kilku miesięcy aurorzy dotarli do kilku takich osób. Ich zeznania nie były ani bardziej, ani mniej wartościowe niż zeznania innych świadków, przykładowo byłej kochanki Badfaitha. White też nie powiedziała nic poza to, co aurorzy już wiedzieli, a i tak zginęła. Natomiast pewna młoda piosenkarka country, Kiki Lovelance, wskazała niemal dokładną lokalizację kryjówki Badfaitha, po tym jak wpadła na niego w pewnej mieścinie na północny-wschód od Memphis. Mimo to dziewczyna miała się dobrze i nadal śpiewała o swojej utraconej miłości.

Rainheart nie była wprawdzie Kiki Lovelance, przez trzy kolejne lata utrzymującej się na magicznej liście przebojów, ale była „świeżo” sławna, skoro brytyjskie gazety przez ostatnie kilka miesięcy żyły historią jej romansu. Prawdziwego czy nie – nie miało to większego znaczenia. Tym łatwiej zrozumieć Brytyjczyków oraz ich uparte wsadzanie noża w ręce Malfoya.

On przynajmniej miał motyw.

— Dziwne — stwierdził Rome, pojawiając się obok Willa ze pustym kubkiem. — Założyłbym się o własną miotłę, że gdzieś to widziałem. Znaczy, podobne morderstwo — wyjaśnił na widok rzuconego przez Willa pytającego spojrzenia. — Wygląda jakoś tak znajomo, tylko, cholera, nie mam pojęcia czemu.

— Zabini mówił, że to u was raczej nowość.

— No właśnie, dlatego mi się kojarzy.

— Z czym?

— Żebym to ja wiedział. — Rome w zamyśleniu marszczył brwi, nie przestając gapić się na zdjęcia z domu ofiary. — Nie wiem, pewnie czytałem jakieś stare akta — poddał się w końcu, wzruszając ramionami. — Potem wpadnę do archiwum, może uda mi się coś znaleźć.

Will ochoczo zaproponował pomoc, choć w normalnej sytuacji nie zaciągnęliby go do archiwum hipogryfami. Był jednak niesamowicie ciekaw, jak na co dzień wyglądała praca brytyjskich aurorów, a najlepszym – nawet jeśli równocześnie najnudniejszym – sposobem na dowiedzenie się tego było przeglądanie raportów.

— We dwóch pójdzie nam szybciej.

— Co pójdzie szybciej?

Odwrócili się gwałtownie, przez co Will drugi raz tego dnia pochlapał się kawą, ale teraz przynajmniej mógł zakląć. Przełożył kubek do lewej dłoni, a wierzch prawej wytarł o i tak poplamione spodnie.

— Cholera, Dave — syknął, wyjmując różdżkę, żeby sprzątnąć kałużę na podłodze. — Nie skradaj się ludziom za plecami.

Dave wyszczerzył zęby.

— Chcę wiedzieć, co knujecie — zażądał.

— Nic nie knujemy — odparł spokojnie Rome. — Zamierzamy iść do archiwum, rozejrzeć się za podobnymi sprawami.

— Czyli mieliście jakieś? Przecież…

— Tak, tak, ja też pamiętam, co powiedział Zabini. — Rome spojrzał w sufit. — I raczej miał rację, bo nic specjalnego nie przychodzi mi od razu do głowy, ale mam dziwne wrażenie, że gdzieś już to widziałem. Dlatego wolę sprawdzić, tak na wszelki wypadek.

— Pójdę z wami.

Will uniósł brwi.

— Nie gap się tak na mnie, młody — prychnął Dave, zakładając ręce na piersi. — Nie zamierzam spędzać kolejnego wieczoru w towarzystwie neurotycznej pracoholiczki, gościa, który mówi dwa zdania dziennie i sikającego pod siebie, starego pijusa. Dziękuję bardzo, od tego mam spotkania rodzinne — zakończył ponuro.

— A co z Belle?

— O, właśnie. — Dave zrobił minę, jakby coś mu się właśnie przypominało, po czym odwrócił się i zawołał:

— Belle!

Kobieta, która od kilku minut próbowała delikatnie spławić podrywającego ją Wrighta, spojrzała niemal z wdzięcznością na Dave’a, gdy gestem nakazał jej podejść.

— Co jest?

— Idziemy po robocie do archiwum, pogrzebać w starych papierach Brytoli. Piszesz się?

Belle skrzywiła się.

— Do archiwum?

— Alternatywą jest słuchanie narzekań Dee.

— Och, niebiosa, idę.

Demeter prawdopodobnie domyśliła się, o co tak naprawdę im chodziło, ale machnęła lekceważąco ręką. Zamknęła gabinet na klucz i ruszyła w kierunku windy, holując za sobą Millsa. Ilia bez słowa deptał im po piętach.

Rome skinął na pozostałych. Kwatera Główna o tej porze ziała pustką, kilka ostatnich osób zbierało się do wyjścia, parę kolejnych w pośpiechu kończyło raporty, a w kącie sali stał wózek ze szczotkami, szmatami i środkami czystości, zza którego wyglądał skrzat domowy. Dwóch krzepkich aurorów wyprowadzało z siedziby brygady uderzeniowej skutego łańcuchami mężczyznę o pociętej bliznami twarzy – jego wyzwiska i przekleństwa słychać było długo po tym, jak opuścili biuro.

— Witamy w Otchłani — oznajmił wesoło Rome, otwierając szeroko drzwi archiwum.

— Saro Goods — jęknął Will.

To złośliwe określenie pasowało jak ulał do wielkiego, zakurzonego i pękającego w szwach od ton makulatury pomieszczenia. Gdzieś tam pod kartonami i rzuconymi luzem teczkami znajdowały się pewnie jakieś regały, biurka, a może nawet krzesła, lecz do znalezienia ich potrzebny byłby ciężki sprzęt, sporo dynamitu i ze dwa smoki. Każde z miliona pudeł miało nalepkę z miesiącem i rokiem, z którego pochodziły akta, problem w tym, że obok raportów z września dwa tysiące drugiego wepchnięto te z lutego dwa tysiące dziesiątego, na nich ktoś postawił marzec dziewięćdziesiątego dziewiątego, a niżej sierpień dwa tysiące piętnastego. W wolne przestrzenie byle jak wciśnięto pojedyncze zwoje pergaminów o poszarpanych brzegach oraz pogniecione, zalane kawą teczki.

Heimdallr Goodword, kongresowy archiwista, chyba dostałby na ten widok kociokwiku.

— Jak wy tu cokolwiek znajdujecie? — zdumiała się Belle.

Rome podrapał się w tył głowy.

— Rzadko kto tu zagląda — przyznał z odrobiną zawstydzenia. — A jak już naprawdę musimy, pomaga nam Kleks.

— Że co?

— Kleks.

Trzasnęło. Will odruchowo wyciągnął różdżkę, rozglądając się czujnie. Nie musiał długo szukać źródła dźwięku – w odległości kilku stóp aportował się skrzat domowy. Stworzenie było małe, koszmarnie pomarszczone i brzydkie, choć raczej pod tym względem nie odbiegało zbyt mocno od skrzacich standardów. Jego wielkie, nietoperze uszy owinięte były pajęczynami, zaś ubranie – szary, bezkształtny worek przypominający urzędnicze szaty i przewiązany wąskim skórzanym paskiem – w wielu miejscach zdobiły plamy atramentu.

— W czym Kleks może państwu służyć? — pisnął skrzat, kłaniając się nisko.

Will schował różdżkę.

— Właściwie to nie wiemy — powiedział Rome, z zakłopotaniem marszcząc nos. — Może po prostu daj nam wszystkie sprawy związane z morderstwami kobiet? — zaryzykował.

— Z jakiego przedziału czasowego, sir?

Rome wymienił szybkie spojrzenie z Willem.

— Eee… od zakończenia Drugiej Wojny z Voldemortem?

Kleks zasalutował, po czym pobiegł w głąb archiwum.

Oczyścili z papierów zepchnięty pod ścianę stolik i ustabilizowali go zaklęciem, a Belle wyczarowała cztery krzesła, a w tym czasie skrzat przyniósł pierwsze dokumenty. Bez słowa wcisnął je zaskoczonemu Dave’owi i zawrócił na pięcie. Zanim usiedli, stworzenie pojawiło się z nowym plikiem teczek, potem z kolejnym i kolejnym, i kolejnym. W sumie na niewielkim, kwadratowym blacie ustawili pół tuzina chwiejnych wież.

— Nie przeszarżowałeś? — mruknął Will, gdy Kleks nie wiadomo który raz zniknął w labiryncie pudeł.

Rome miał minę, jakby napił się octu. Na szczęście skrzat wrócił jeszcze tylko dwukrotnie, po czym ponownie zasalutował i deportował się z głośnym trzaskiem.

Will z westchnieniem sięgnął do najbliższej sterty. Raport pochodził z trzeciego czerwca dziewięćdziesiątego szóstego roku i dotyczył nagłej śmierci osiemdziesięciopięcioletniej mieszkanki Alei Śmiertelnego Nokturnu. Sprawcą okazał się być równie wiekowy sąsiad, któremu nie podobało się, że kobieta wieszała pranie tuż przed oknami jego mieszkania. Zaprosił ją na herbatę z Bahanocydem i był niesamowicie zdziwiony, że go złapano.

Dziwne, że tego nie wyczuła, przecież to dziadostwo straszliwie śmierdzi, pomyślał Will, zamykając teczkę. Bez skrupułów cisnął ją na podłogę obok swojego krzesła.

Następny.

Dwunasty lutego dwa tysiące pierwszego roku, znaleziono martwą mugolkę w zamkniętym od wewnątrz mieszkaniu. Niecały tydzień później oskarżono Napoleona Whitelocka, podejrzewanego wcześniej o paręnaście podobnych włamań do domów mugoli. Whitelock przyznał się do winy – ofiara wstała w nocy napić się wody i trafiła w kuchni na złodzieja, który spanikował na jej widok. Następny. Marzec dziewięćdziesiątego dziewiątego, zbrodnia w afekcie – mężczyzna udusił niewierną żonę, po czym sam zawiadomił Biuro Aurorów i oddał się w ich ręce. Następny. Seria zabójstw z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych popełnionych przez byłych śmierciożerców. Wszystkich złapano i osadzono w Azkabanie lub zabito podczas próby ucieczki. Następny…

— Do licha — mruknął Dave, rzucając na ziemię dwie wypchane teczki, pochodzące z tej samej sprawy. — To zajmie nam wieki, zwłaszcza że nie wiemy, czego szukamy.

Will sapnął, przysuwając sobie chyba setne akta. Znów trafiła mu się młoda kochanka zamordowana przez wściekłą żonę, która dowiedziała się o zdradzie. Trzeci albo czwarty raz z rzędu.

Trochę go zaskoczyło, że od wojny Brytyjczycy popełnili aż tyle morderstw, lecz jednocześnie nie były one wyjątkowe. W większości były to bardzo „czyste” zabójstwa – klasyczna Avada, uduszenie, ewentualnie trucizna, z rzadka tylko dźgnięcie nożem, ale żadnego zasztyletowania z wypatroszeniem. Zwykle też szybko znajdywano sprawcę.

— Moment. — Will zamarł nagle nad raportem z dwudziestego drugiego listopada dwa tysiące ósmego roku. — Tu jest napisane, że zatrzymania dokonała Tallulah Rosier. Z TYCH Rosierów?

Rome leniwie uniósł głowę.

— Innych nie ma.

— Ale… ROSIER? — wykrztusił Will, wytrzeszczając na niego oczy. — Czy oni nie należeli do śmierciożerców?

— Zamknij gębę, bo ci mucha wpadnie — prychnął Rome, a Will natychmiast kłapnął ustami. — I przestań się gapić. Rosier jest jedną z najlepszych aurorów z uderzeniówki. Przecież nie można jej karać za to, że jej rodzina to debile.

— Czekajcie, o kim wy w ogóle mówicie? — wtrącił Dave.

Oboje z Belle mieli zdezorientowane miny.

— Rosierowie to stara czarodziejska rodzina, która dwadzieścia parę lat temu, podczas wojny domowej, popierała Voldemorta — wyjaśnił im pośpiesznie Will. — W sensie, no wiecie, tego złego. Ale… nikt nie protestował, że ta cała Tallulah została aurorem? — zwrócił się z powrotem do Rome’a, który wzruszył ramionami.

— Może i ktoś tam protestował, ale teraz siedzi cicho. Z tego co wiem, Potter i Shacklebolt osobiście wstawili się za nią, Nottem i Zabinim, gdy zaraz po wojnie chcieli wstąpić do akademii. Żadne nie było śmierciożercą, a na dodatek w Bitwie o Hogwart walczyli po stronie Zakonu. Rosier podobno była ranna po starciu z własnym kuzynem i ledwo się z tego wylizała.

Will potrząsnął głową.

— Ja naprawdę wyślę skargę do autorki „Harry’ego Pottera” za takie kwiatki.

— Merlinie, wciąż zapominam, że jesteś fanem — prychnął Rome, przewracając oczami. — Radzę ci tego nie rozpowiadać na prawo i lewo, a tym bardziej nie chwalić się „wiedzą”, bo tutaj mało kto lubi te książki — dodał nieco ponurym tonem. — Autorka miejscami popłynęła i kilka osób ma do niej… no, powiedzmy, że lekki żal. Zwłaszcza ci ze starych, czarodziejskich rodów. — Skrzywił się.

Will trochę pamiętał z jego opowiadań o rodzinie, a trochę domyślał się ze sposobu wypowiadania tej uwagi, że Rome też pochodził „ze starego, czarodziejskiego rodu”. Prawdopodobnie w książkach w niebyt dobry sposób wspomniano o jakimś jego krewnym, bo on sam był zdecydowanie za młody, żeby się w nich pojawić. Jednak w tej chwili Willa interesowało coś innego. Lub raczej – ktoś inny.

— Jak Malfoyowie? — zadał pytanie, które od dłuższego czasu zaprzątało jego myśli.

— Akurat Malfoyowie mają to gdzieś.

— Serio?

 — Noo. Znaczy, niewiniątkami to oni nie są — rzucił Rome, drapiąc się po czole. — Lucius nadal siedzi w Azkabanie, zostały mu jeszcze dwa lata. Dracona też zamknęli zaraz po wojnie, ale spędził tam tylko kilka miesięcy, bo pomógł ją wygrać, więc… no wiesz. — Wzruszył ramionami.

— Serio?!

— Zaciąłeś się? — fuknął Rome. — Serio, choć niektórzy chyba woleliby o tym nie pamiętać.

— Na Wielki Proces w Salem, nie rozumiem, o czym wy mówicie — oznajmiła Belle, przenosząc wzrok z jednego mężczyzny na drugiego.

— Mówią o tych głupich książkach dla dzieci, na których punkcie młody ma bzika. — Dave, wyciągnięty niedbale na krześle, najwyraźniej dawno przestał śledzić tę wymianę zdań. — Mówiłem ci, dzieciaku, że kiedyś dostaniesz przez nie w mordę.

— Zdajesz sobie sprawę, że jestem od ciebie młodszy raptem o pięć lat, prawda?

— I nadal jesteś najmłodszy w ekipie.

Will zacisnął zęby z poirytowania i na oślep otworzył kolejną teczkę, z dwudziestego dziewiątego lipca dwa tysiące jedenastego roku. Przeniósł wzrok na jej zawartość. Której nie było, bo teczka okazała się pusta.

— Ej, co jest?

Pokazał pozostałym swoje odkrycie. Rome zmarszczył brwi, a potem zawołał:

— Kleks!

Skrzat pojawił się niemal od razu.

— Tak, sir?

— Wiesz coś o tym?

Skrzat spojrzał na puste akta, a jego oczy z każdą sekundą robiły się coraz większe. W pewnej chwili zatrząsnął się spazmatycznie i zaczął panicznie rozglądać po podłodze.

— To niemożliwe, sir! — zaskrzeczał. — Kleks nigdy nie zgubił dokumentów, sir! Kleks bardzo pilnuje dokumentów! Kleks nigdy by ich nie zgubił, sir! — powtarzał.

Natychmiast upadł na kolana i zaczął grzebać w leżących na podłodze teczkach, które odrzucili aurorzy. Ci popatrzyli po sobie.

— Ej, ej, już dobrze — uspokajał go Dave.

— Kleks, czy ktoś prosił cię o poszukanie tych akt? — zapytał prawie równocześnie Will.

Stworzenie wyjrzało spod stolika i pokręciło głową tak gwałtownie, że mało nie oderwała mu się od cienkiej szyi. W jego ogromnych oczach szkliły się łzy.

— Dobrze, a ktoś tu ostatnio był?

— Kilka osób, sir — wyjąkał Kleks, nadal na klęczkach, mnąc w dłoniach brzeg ubrania. Pociągnął nosem. — Dzisiaj był pan Goodmind, sir, po akta ze sprawy kradzieży smoczych jaj — zaczął recytować — a potem pan Stein po te ze sprawy przemytu hipogryfów. Wczoraj panna Evans wzięła akta ze sprawy fałszywych galeonów w sklepach na Pokątnej, po niej przyszedł pan Zabini, a później był jeszcze pan Jones…

— Zaraz — przerwał mu Will. — Czego chciał Zabini?

— Pan Zabini nie zawołał Kleksa do pomocy, sir, więc Kleks grzecznie nie wychodził ze swojego gabinetu. Pan Zabini zawsze sam szuka, sir.

— To nie wygląda dobrze — zauważyła Belle, unosząc brwi.

— Wiesz, co tu było?

Skrzat znów pokręcił głową.

— Kleks nie zagląda do środka, sir. Kleks nie jest aurorem, sir, i nie wolno mu tego czytać.

— Cholera — mruknął Rome.

— Chwila, moment, nie wyciągajmy pochopnych wniosków — powiedział stanowczo Dave. — To wcale nie musi mieć związku z Zabinim, ani tym bardziej z naszą sprawą. Ktoś mógł zabrać te akta wcześniej z innego powodu, albo zgubić i się nie przyznać, albo, no wiecie….

Wskazał głową na tarzającego się po posadzce Kleksa, który czynił spustoszenie w aktach, popiskując cicho o odpowiedzialności, porządku i nieuważnych aurorach.

Will nie znał się aż tak bardzo na skrzatach domowych, jego rodziny nigdy nie było stać na kupno żadnego z nich, ale Chris posiadał jednego. Kleks mały i pomarszczony niczym buldog francuski, wyglądał na starszego od Głodka, który praktycznie wychował Chrisa. Niewykluczone, że Kleks gdzieś zawieruszył dokumenty i teraz o tym nie pamiętał.

— Załóżmy jednak — odezwał się wreszcie Rome, w zamyśleniu marszcząc czoło — że mamy rację i ktoś związany ze sprawą specjalnie zabrał ten raport. Chyba nie do końca to przemyślał, bo w „Proroku Codziennym” na pewno pisali o… no, cokolwiek stało się dziewiątego lipca dwa tysiące jedenastego roku — zakończył niezgrabnie, machnąwszy dłonią. — Po prostu znajdziemy stare wydania z okolicy tego dnia i cześć pieśni.

— Hurra, więcej papierkowej roboty — mruknął Dave. Naraz zmarszczył brwi. — Zaraz, to było pięć lat temu. Nic ci nie świta?

Rome westchnął

— No właśnie świta, tylko nie wiem, czy to ma związek.

— Może pracowałeś przy tej sprawie.

— Niemożliwe. — Pokręcił głową. — Po Hogwarcie przez trzy lata studiowałem zapomniane zaklęcia na LUM, zanim rzuciłem to w diabły i poszedłem do Akademii Aurorskiej. Skończyłem ją dopiero w dwa tysiące dwunastym. Moja rodzina do dziś nie może mi wybaczyć, że nie chciałem zrobić wielkiej kariery naukowej — burknął, przewracając oczami.

Dave uśmiechnął się kwaśno.

— Nie przejmuj się, moi mają do mnie pretensję, że wciąż nie założyłem rodziny. Ich zdaniem powinienem mieć już przynajmniej dwoje dzieci, a najlepiej pół tuzina.

— Może załóżcie Stowarzyszenie Życiowych Nieudaczników, Którzy Zawiedli Oczekiwania Rodziców, co? — sarknęła Belle, z poirytowaniem spoglądając w sufit.

Zapisali datę i numer sprawy, po czym zostawili Kleksa buszującego w stercie wybebeszonych teczek. Stworzenie nie dało sobie przetłumaczyć, że pewnie i tak niczego nie znajdzie, nie pozwoliło im też posprzątać po sobie, żeby nic więcej nie zgubili. Dlatego nakazali mu tylko nie mówić o tym nikomu, dopóki nie zostanie zapytany wprost, a tym bardziej zabronili karać się za niedopatrzenie i wreszcie wyszli z archiwum. Rome nie był pewien, czy mieli prawo dawać skrzatowi rozkazy, lecz nie zaszkodziło spróbować.

— Gdzie znajdziemy stare gazety? — zapytała niepewnie Belle, energicznymi ruchami otrzepując spodnie z kurzu. — Bo chyba nie w Biurze Aurorów, co?

— Nie — odparł natychmiast Rome. — Zajrzymy do biblioteki uniwersyteckiej.

Will zerknął na zegarek.

— Dochodzi dwudziesta.

— Znam kogoś…

Przeszli przez opustoszałe ministerstwo, wjechali windą, aż wreszcie wyskoczyli z budki telefonicznej i odetchnęli świeżym powietrzem z mocno wyczuwalną nutą spalin oraz przypalonej ryby.

Deportowali się ze znanego już Willowi parku, żeby pojawić na tyłach opuszczonego bloku. Po bliższym przyjrzeniu się można było jednak dostrzec, że nad jedynym niezabitym deskami wejściem wisiała niewielka, metalowa tabliczka, na dodatek pokryta grubą warstwą brudu. „Londyński Uniwersytet Magiczny”, głosiły ledwie widoczne litery. Wewnątrz znajdował się ciemny korytarzyk z trzema parami drzwi. Rome bez wahania skierował się w prawo.

— Biblioteka nieczynna!… O, witaj, Rome.

— Dobry wieczór, panie Higgs — przywitał się uprzejmie Rome z niskim, łysym czarodziejem, którego czubek głowy wyglądał zza lśniącego kontuaru. — Jak się czuje żona?

— Och, lepiej, dużo lepiej, dziękuję — odparł ochroniarz, z wyraźnym trudem przechylając się przez szeroki blat. Chudą, pomarszczoną twarz rozjaśnił nieco zmęczony uśmiech. — Uzdrowiciele mówią, że może w następnym tygodniu wróci do domu.

— To świetna wiadomość, bardzo się cieszę — zachwycił się Rome i niemal od razu przybrał błagalny wyraz twarzy. — Panie Higgs, obawiam się, że muszę prosić o przysługę. Razem z amerykańskimi znajomymi potrzebujemy pilnie zajrzeć do kilku starszych wydań „Proroka Codziennego”. Sprawa życia i śmierci, rozumie pan — konfidencjonalnie zniżył głos. — Dałoby radę trochę nagiąć godziny otwarcia?

Starszy czarodziej zawahał się.

— Oczywiście nie piśniemy nikomu ani słowa.

Mężczyzna w końcu się ugiął i wpuścił ich do środka, z zastrzeżeniem, że była to jednorazowy gest i drugi raz im nie pomoże. Rome gorliwie kiwał głową, maszerując w stronę wielkich, dębowych drzwi z pozłacaną klamką.

— Mam nadzieję, że wiesz, gdzie mamy szukać tych gazet — mruknął Will, gdy wkroczyli do ogromnej sali.

Po środku ciągnęły się dwa rzędy prostokątnych stolików, a po bokach ustawiono regały. Mnóstwo, mnóstwo regałów z przyczepionymi do nich metalowymi drabinkami. Górne półki ginęły w mroku, bo obecnie paliły się tylko nieliczne świece w zwisających ze szklanego sufitu, ogromnych żyrandolach.

Rome bez wahania skierował się w odpowiednią stronę.

Na szczęście w bibliotece uniwersyteckiej panował większy porządek niż w archiwum Biura Aurorów. Stare wydania „Proroka” zostały ułożone w drewnianych skrzyneczkach, które ustawiono chronologicznie na wciśniętych pod ścianą regałach. Znalezienie właściwych dat zajęło aurorom dosłownie chwilę.

— Dobra, mam, lipiec i sierpień dwa tysiące jedenastego.

Dave machnął różdżką, ściągając z półki dwa kuferki, które sunęły za mężczyzną aż do najbliższego stolika.

Pożądany artykuł znajdował się na pierwszej stronie gazety z trzydziestego lipca.

 

BRUTALNE MORDERSTWO W CENTRUM LONDYNU

Wczoraj w godzinach wieczornych przy Vincent Square znaleziono ciało młodej kobiety. Biuro Aurorów na razie nie chce komentować sprawy.

„Udzielimy państwu wszelkich informacji, ale dopiero po dokonaniu oględzin w mieszkaniu oraz zbadaniu ciała”, powiedział Harry Potter, szef aurorów, który osobiście pojawił się na miejscu zbrodni.

Z wstępnych ustaleń naszych śledczych wynika jednak, że ofiara to mieszkająca pod wymienionym adresem dwudziestoletnia Lilianna Rook, czarownica mugolskiego pochodzenia. Nasi informatorzy donoszą, że kobieta została znaleziona przez wracającą z pracy współlokatorkę. Ciało leżało w salonie, w kałuży wciąż świeżej krwi oraz z licznymi ranami kłutymi i szarpanymi brzucha świadczącymi o prawdopodobnym użyciu zaklęcia patroszącego. Mieszkanie było zamknięte od wewnątrz, nie widać było też śladów walki.

Czy była to zbrodnia w afekcie, czy raczej zaplanowane morderstwo? Czyżby po Westminister grasował morderca? Jeśli tak, czy mamy spodziewać się kolejnych ofiar? Więcej dowiemy się dopiero po zapoznaniu się ze wszystkimi dowodami, przesłuchaniu rodziny i znajomych ofiary oraz zbadaniu ciała przez uzdrowicieli ze Szpitala Św. Munga.

 

Kolejną publikację na temat tej zbrodni znaleźli dopiero w wydaniu z dziesiątego sierpnia.

 

LILIANNA ROOK POPEŁNIŁA SAMOBÓJSTWO

Tak przynajmniej ustalili aurorzy. Dnia dwudziestego dziewiątego lipca br. dwudziestoletnia Lilianna Rook została znaleziona martwa w salonie własnego mieszkania. Wstępne oględziny wskazywały na użycie zaklęcia patroszącego, ale aurorzy ustalili, że jednak było to samobójstwo. Ofiara użyła w tym celu noża kuchennego, który został znaleziony pod kanapą tuż obok ciała.

„Mimo brutalności czynu, nic nie wskazuje na udział osób trzecich”, powiedział nam Harry Potter, szef Biura Aurorów, który osobiście nadzorował sprawę.

Nasi śledczy dotarli do przyjaciółki ofiary, która powiedziała nam, że kilka dni przed śmiercią Lilianna rozstała się z długoletnim chłopakiem.

„Dowiedział się, że go zdradza”, wyjaśniła nam kobieta, która pragnie zachować anonimowość. „To trwało z kilka miesięcy, umawiała się z jakimś dzianym gościem. Nie wiem z kim, ale na pewno miał rodzinę. Lily chciała, żeby ich zostawił i się z nią ożeni, ale on ciągle znajdował wymówki. Pod koniec chyba za bardzo przyciskała i z nią zerwał. Była bardzo przybita. No a potem jeszcze M. o wszystkim się dowiedział i też zrobił jej awanturę.”

Aurorzy nie komentują sprawy domniemanego romansu ofiary z dużo starszym, bogatym mężczyzną. Naszym śledczym również nie udało się ustalić jego tożsamości, o ile tajemniczy kochanek naprawdę istniał. (cd. s. 3, kol. 1-2)

 

Na stronie trzeciej znajdowało się jeszcze kilka wywiadów ze znajomymi Lilianny Rook, ale nie wnosiły one nic nowego. Jedna koleżanka twierdziła, że kochanek Rook wcale nie był żonaty, choć co najmniej dwadzieścia lat starszy. Inna przyznała, że Rook w sumie była utrzymanką i sypiała za pieniądze z tuzinem zajętych facetów, a kolejna upierała się, że to wszystko nieprawda i ofiara tak naprawdę była bardzo cnotliwa. Zdradzony chłopak nie chciał się wypowiedzieć.

Dave złożył na pół „Proroka” i zagwizdał przez zęby.

— Gruba sprawa.

— Nic dziwnego, że coś ci dzwoniło — zauważył Will, zerkając na Rome’a. — Wygląda jak zabójstwo Rainheart. O ile to faktycznie zabójstwo. A tamto faktycznie było samobójstwem.

Rome w odpowiedzi tylko mocniej zacisnął usta.

Zapadło ciężkie milczenie. Wszyscy najwyraźniej pomyśleli o tym samym – seryjne morderstwa wydawały się czymś normalnym, ale seryjne samobójstwa? Istniało w ogóle coś takiego? Will nigdy się z tym nie spotkał, a sądząc po minach pozostałych – oni też nie.

Pośpiesznie ułożyli gazety, odnieśli skrzynki na miejsca i opuścili budynek uniwersytetu. Ochroniarz życzył im dobrej nocy, ale widząc ich ponure spojrzenia, o nic nie pytał.

— Wiecie co? — westchnęła Belle, gdy znów stanęli na zaśmieconym placu. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi i niebo nabrało intensywnie czerwonego koloru, który, przynajmniej według Willa, doskonale pasował do ich nastrojów. — Głodna jestem. I napiłabym się czegoś — dodała po zawahaniu. — Muszę odświeżyć myśli.

Oczywiście Rome znał miejsce.

3 komentarze:

  1. I <3 Kleks.
    :D

    W końcu udało mi się nadgonić rozdział. Czekam, czekam i doczekać się nie mogę! Gdzie rozwiązanie zagadki? ;) Naprawdę jestem coraz bardziej ciekawa dokąd to wszystko zmierza.

    Końcówka - intrygująca.

    Tylko... Gdzie jest Malfoy? ;D

    Pozdrawiam i czekam na nowe.
    Rieen

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Kleks jest moim zupełnie przypadkowym, ale bardzo udanym tworem. Kurczę, żeby wszyscy bohaterowie chcieli się tak łatwo pisać ;p Malfoy, dla przykładu, uważa, że oczekiwanie wzmaga apetyt. W każdym razie jakoś tak ;)

      Usuń
  2. Heejka, w końcu pojawiłam się także ja!
    Nie mam pojęcia, kto stoi za zabójstwami, nie jestem nawet w stanie wysnuć jednej dobrej teorii...
    Kleks został przedstawiony znakomicie, jak tylko przeczytałam skrzat domowy, to byłam w stanie słyszeć jego głos w głowie haha

    A ten ostatni fragment... Kto tam został złapany. Mam mnóstwo pytań, a wciąż mało odpowiedzi...
    Pozdrawiam,
    Golden z https://wkrainiecienaimroku.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń