niedziela, 22 listopada 2020

ROZDZIAŁ ÓSMY. Gwiazda poranna, gwiazda wieczorna

Will miał wątpliwości, czy włóczenie się po barach było dobrym pomysłem. Dee obedrze ich ze skóry i do końca delegacji będą już tylko siedzieć w papierach albo na zmianę pilnować, żeby Mills nie przyniósł im wstydu. Nie wspominając, że potem jeszcze przez dekadę będą słuchać, jakie to z ich strony nieodpowiedzialne, nierozważne i w ogóle wszystkie „nie” tego świata. Zdradzili ją, zawiedli jej zaufanie, przekroczyli granicę…

Dave parsknął, przewracając oczami, a Belle uśmiechnęła się kpiąco.

— Cykor.

Na policzkach Willa rozlał się gorący rumieniec.

Stulecie znajdowało się na Pokątnej, o tej godzinie niemal pustej. Lokal, wciśnięty pomiędzy kawiarnię a sklep z używanymi szatami, łatwo było przeoczyć ze względu na pustą, betonową fasadę, zaklejone okna oraz zamknięte na głucho drzwi. Nie pomagał także niewielki, popękany szyld z kompletnie wyblakłym napisem.

Wewnątrz było nieco lepiej – przestrzeń wypełniały przykryte białymi obrusami, okrągłe stoliczki, skórzane fotele oraz witrażowe lampy. W głębi cicho grał gramofon, a przy wypolerowanym na błysk barze uwijał się wysoki mężczyzna w szacie ze sztywnym kołnierzem. Ściany, stanowiące połączenie nagiej cegły i surowego drewna, pokrywały liczne ramki – najczęściej złote, choć różnej wielkości i kształtu. Na wiszącej najbliżej drzwi czarno-białej fotografii Harry Potter uśmiechał się nieśmiało do wchodzących, co jakiś czas poprawiając okulary.

Will mimowolnie pokręcił głową. Nawet głupie zdjęcie Pottera sprawiało wrażenie zakłopotanego swoim istnieniem. Co się stało z niepokornym zbawcą świata?

Mimo środka tygodnia knajpa miała pełne obłożenie, przez co znalezienie miejsca siedzącego graniczyło z cudem. Zajęte były również wszystkie ustawione przy kontuarze obrotowe krzesła i dopiero po przeszło kwadransie Rome’owi udało się wypatrzeć jakiś stolik. Musiał się właśnie zwolnić, bo na blacie stało parę szklanek i pustych butelek po piwie. Natychmiast zmaterializowała się kelnerka, która niedbałym ruchem różdżki zgarnęła je na lewitującą przy jej łokciu tacę.

Rome poszedł złożyć zamówienie, Will rozsiadł się wygodniej w głębokim fotelu i rozejrzał. Za jego plecami kilku czarodziejów kłóciło się o podział zysków w interesie, którego rodzaju nie potrafił wywnioskować z tych wrzasków. Nieco na prawo siedziało czterech elegancko ubranych urzędników z Departamentu Przestrzegania Prawa – tak przynajmniej wydawało się Willowi, który kojarzył dwóch z nich z codziennych kursów na trasie winda-gabinet. W głębi pomieszczenia mignęło mu więcej znajomych twarzy, lecz nie znał nazwiska żadnej z tych osób. Z pewnością w barze nie było jednak ani jednego aurora. Nie pomogło to Willowi na jego ogromne wyrzuty sumienia.

Zaskakujące, ale poczuł się lepiej na widok kolacji.

 — Słuchajcie, nie możemy w nieskończoność unikać tego pytania — oświadczył Dave, gdy kelnerka zabrała opróżnione talerze, a Rome przyniósł następną kolejkę drinków.

Dave pochylił się ku reszcie i rozejrzał czujnie, choć przez panujący w lokalu rozgardiasz szansa na podsłuchanie czegokolwiek była znikoma. Zwłaszcza że biznesmeni nadal wydzierali się Willowi do ucha, zagłuszając muzykę.

— Te sprawy się łączą? A jeśli tak, czy w obu przypadkach sprawcą był pan M.? Bo raczej nie nasz pacjent, ma mocne alibi, skoro w tamtym czasie wykładał na akademii.

Belle przygryzła dolną wargę, wędrując spojrzeniem ponad głową Willa, siedzącego naprzeciwko niej. Bezwiednie mieszała słomką w swojej szklance, wypełnionej gęstym, niebieskim płynem o słodkim zapachu. Napój nazywał się „Błękitna laguna”, a Willowi głupio było pytać, jak smakował, więc grzecznie pił swoją whisky.

— To podejrzane, że zniknęły akurat te akta — kontynuował Dave, niezrażony brakiem reakcji kolegów. — Mogło być w nich coś, co wskazywałoby na tajemniczego kochanka.

— Myślisz, że zabrał je… eee… pan M.? — zapytał Rome ze sceptyczną miną. — Już pomijając, że to głupie, że nie wziął też teczki, na której jest data i numer sprawy, to niby jak to zrobił, skoro nigdy nie wchodzi do ministerstwa?

— Ktoś mu pomógł.

— Zab… Chciałem powiedzieć, pan Z.?

— Na przykład.

— A nie wydaje się wam, że oba morderstwa… samobójstwa… no, cokolwiek to jest, są aż za bardzo do siebie podobne? — wtrącił niepewnie Will. — Gdybym ja chciał sprzątnąć dwie kochanki, postarałbym się, żeby nikomu nie udało się nigdy tego połączyć. A tu wszystko pasuje, miejsca zbrodni, sposób zabójstwa, nawet motywy. Jakby ktoś chciał się upewnić, że na pewno to zauważymy.

— Pod latarnią najciemniej — bąknął Dave, ale bez przekonania.

Rome zmarszczył brwi.

Ministerialni urzędnicy uregulowali rachunek i opuścili stolik, przy którym natychmiast zmaterializowała się nowa grupa równie szykownych mężczyzn. Will nie słyszał ich słów, ale z ich mimiki i agresywnych gestów wywnioskował, że zwymyślali kelnerkę za opieszałość w sprzątaniu. Kobieta miała ze czterdzieści lat, jasne włosy upięte w kok i podobną szatę jak barman, a także nie wydawała się ani odrobinę przejęta protekcjonalnym zachowaniem nowych klientów. Machnęła na tacę ze szkłem i spokojnie odeszła w stronę baru.

Rome zakołysał whisky z colą, przez co zastukały pływające w niej kostki lodu.

— Pomijając moje sympatie, myślę, że… że pan Z. akurat w jednym ma wiele racji i Ma… chciałem powiedzieć, pan M… och, Merlinie, zgłupieję przez te szyfry… nie zostawiłby śladu, bo jest na to zbyt sprytny. Wciąż się mówi o jego podejrzanych kontaktach i korzystaniu z czarnej magii, ale od dwudziestu lat nikt go nie przyłapał na niczym nielegalnym. No, przynajmniej nie na rzeczach, za które można by go przyskrzynić. Zab… do licha… no, pan Z. nie jest aż tak wysoko postawiony, żeby tuszować jego wyskoki. Na parę wizyt w nieodpowiednich miejscach można przymknąć oko, ale morderstwo z zimną krwią?

— Czyli ktoś go wrabia. Ale kto i po co?

— Cholera wie — mruknął Rome, wzruszając ramionami. — Z takim charakterkiem? Pewnie nie starczyłoby doby, żeby spisać listę jego wrogów. Poza tym nie zapominajmy że był śmierciożercą i zdradził, a nie wszystkich jego kumpli z klubu aurorzy wyłapali po wojnie. Kilku wciąż może mieć do niego lekki żal. Eh, Zabini by wiedział — dodał smutno. — Szkoda, że go zaw… To znaczy, szkoda, że akurat teraz poszedł na urlop.

— A gdybyśmy tak z nim pogadali? — zasugerował Dave.

Rome spojrzał na niego ze zgrozą.

— Oczywiście nieoficjalnie i czysto towarzysko — dopowiedział szybko Dave. — Nie wiem jak wy, ale ja odniosłem wrażenie, że jemu zależy na znalezieniu naszego pacjenta. Może by nam coś podpowiedział albo nawet umówił nas z panem M.

— W sumie to miał się trochę rozejrzeć — przypomniał sobie Will, w zamyśleniu drapiąc się po potylicy. — I obiecał skontaktować się z jakimś gościem od nekromancji. Wiesz o kim mówił? — zwrócił się do Rome’a.

Ten pokręcił głową.

— Oprócz Malfoya? Nie mam pojęcia.

Belle jednym haustem dopiła drinka i głośno odstawiła szklankę. Z rozdrażnieniem przeczesała palcami swoją nienaganną fryzurę, na którą musiała chyba nałożyć jakieś zaklęcia, bo od rana nie zmierzwił się jej ani jeden włosek.

— Dość gadania o paskudztwach.

— Absolutnie się zgadzam.

Wszyscy czworo aż podskoczyli i jednocześnie odwrócili głowy. Przy ich stoliku stał mężczyzna o czarnych, gładko zaczesanych włosach – z przedziałkiem! – oraz w klasycznej, czarodziejskiej szacie, ciemnozielonej, ze złotymi zdobieniami wokół kołnierza i mankietów. Problem w tym, że głos nieznajomego brzmiał identycznie jak głos Malachi’a.

— Malachi, dobrze się czujesz? — wykrztusiła Belle.

Will nie od razu zorientował się, że gapił się z otwartymi ustami. Zamknął je z kłapnięciem, lecz nadal nie mógł otrząsnąć się z szoku.

Konsultant przewrócił oczami.

— Załatwiałem interesy — odparł krótko, wykrzywiając usta. — Niektóre spotkania wymagają… odpowiedniej prezencji. Zwłaszcza w takim miejscu.

— O, łał.

— Nie przyzwyczajaj się zanadto — prychnął Malachi, lecz szybko na jego twarz wrócił zwykły, szelmowski uśmiech. — Dużo bardziej ciekawi mnie, co wy tu robicie. Panna Trzymajmy-Się-Kurczowo-Planu-Albo-Jesteśmy-Zgubieni puściła was na imprezę w środku tygodnia? — zdziwił się, po czym roześmiał na widok ich zakłopotania. — Bunt? I to ja rozumiem!

— Żaden bunt, nie przesadzaj — żachnęła się Belle. — Po prostu mieliśmy po drodze. Poza tym, daj spokój, jaka impreza? Ta knajpa to jakaś stypa, pełno tu snobów, a kelnerki są w wieku mojej matki i nawet nie ma na czym oka…

Urwała, rzucając Rome’owi spłoszone spojrzenie. On jednak nie zwracał na nią uwagi, tylko ze zmarszczonymi brwiami obserwował Malachi’a. Pewnie zastanawiał się, jakie to ważne sprawy ich konsultant mógł załatwiać w klubie.

Will wolał nie widzieć – jeszcze musieliby go aresztować, co niekorzystnie wpłynęłoby na przebieg śledztwa.

Malachi zamyślił się głęboko.

— Właściwie to mogę was gdzieś zabrać… — powiedział w końcu. Willowi zdecydowanie nie podobał się jego ton. — Ale to nie jest zwykły bar.

Belle zmrużyła oczy.

— Lipny?

— Nie, w pełni legalny, tylko… A zresztą, nie będę wam psuł niespodzianki.

— Może na razie nie wspominajmy o tej teczce nikomu oprócz Dee, co? — mruknął Dave, gdy uregulowali rachunek i ruszyli za Malachi’em do wyjścia. — Tak na wszelki wypadek, nie wiemy w końcu, kto ją zabrał.

Rome posłał mu ponure spojrzenie.

— Czuję się jak cholerny zdrajca — bąknął, choć nie próbował się kłócić.

Aportowali się w ciasnej, ślepej uliczce w Soho, między kubłami na śmieci i pustymi skrzynkami po alkoholu. Will przypuszczał, że wyjdą na główną ulicę, ale Malachi minął przepełniony kontener i zatrzymał się przed pokrytymi graffiti, metalowymi drzwiami na końcu alejki. Dotknął różdżką miejsca, gdzie zwykle mocowano klamkę i drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Za nimi znajdowały się jeszcze bardziej pomazane sprejem, oklejone porwanymi plakatami ściany oraz biegnące w dół schody, znikające w mroku.

Rome zaklął szpetnie, gdy jego wzrok zatrzymał się gdzieś nad wejściem. Will uniósł brwi, przyglądając się uważniej koślawym napisom. Po dłuższej chwili udało mu się wyodrębnić z nich dwa sensowne słowa – Gwiazda Poranna. Trochę dziwna nazwa dla nocnego klubu.

— Wiesz co, Malachi — wymamrotał Will, stanąwszy na krawędzi schodów i ostrożnie zaglądając w nieprzeniknione ciemności — kiedy mówiłeś, że „to nie jest zwykły bar”, nie wiedziałem, że miałeś na myśli jakąś norę, w której można dostać w pysk za niewinność.

Malachi obejrzał się w progu.

— Obrażasz mnie, Williamie. Naprawdę uważasz, że zabrałbym was do taniej mordowni?

Will był dokładnie tego zdania.

— Ogarnij się, młody. — Dave szturchnął go w żebra, przepychając się obok niego, a Belle natychmiast poszła w jego ślady.

— Merlinie — jęknął Rome. Uniósł twarz w stronę nieba i na moment zamknął oczy, przez co wyglądał, jakby się modlił. — Oby nie wywalili mnie za to z roboty — westchnął w końcu i kręcąc głową, ruszył za tamtą trójką.

Will został sam w zaśmieconej alejce. Odpowiedzialność – będąca niczym innym niż ładniejszym określeniem na wrodzone tchórzostwo – walczyła w nim z ciekawością. Wiedział, że na czym jak na czym, ale na imprezowaniu Malachi znał się nawet lepiej niż na czarnej magii, więc gdziekolwiek ich prowadził, musiało to być interesujące miejsce. I niekoniecznie cieszące się dobrą sławą, wnioskując ze zbolałej miny Rome’a.

Drzwi zatrzasnęły się z głuchym łoskotem, odcinając jedyne źródło światła. Korytarzyk miał szerokość wyciągniętych ramion, było w nim stosunkowo chłodno oraz cuchnęło w sposób charakterystyczny dla nocnych klubów – potem, sikami i mieszanką tanich perfum. Will ostrożnie stawiał kroki, wodząc dłońmi po wilgotnych ścianach, a w uszach słyszał dudnienie własnego serca. Dopiero gdy zderzył się z plecami Rome’a, dotarło do niego, że mógł wyciągnąć różdżkę. Zaskakujące, że nikomu nie przyszło to do głowy.

— Tylko pamiętajcie, dzieciaki — rozległ się w ciemności rozbawiony głos Malachi’a — co działo się w Vegas, zostaje w Vegas.

A potem nastała jasność.

W sumie nie aż taka wielka jasność, ale Will i tak potrzebował kilku chwil, zanim zaczął widzieć coś więcej niż białe plamy. Musiał przyznać, że nie było źle. Wnętrze klubu było niskie, skąpane w półmroku i zasnute mgiełką papierosowego dymu, zaś nagie, kamienne ściany, łukowate sufity oraz proste, metalowe lampy na długich kablach nadawały mu klimatu lat trzydziestych. Na lewo stała drewniana lada, a za nią lustrzana ściana ze szklanymi półkami zapełnionymi wszelkiego rodzaju alkoholem. Po drugiej stronie pomieszczenia przygrywał zespół złożony z fortepianisty, skrzypaczki, kontrabasisty i saksofonisty, akompaniujących jasnowłosej śpiewaczce. Dwudziestoparoletnia dziewczyna miała mocny, dźwięczny głos i zmysłowo wiła się wokół mikrofonu, przez co trudno było oderwać od niej wzrok. Jej przyjemne dla oka kształty były dodatkowo wyeksponowane przez błyszczący, srebrny materiał dopasowanej sukni, gładko przylegającej do ciała.

Kobieta za barem sprawnie nalewała whisky do stojących na tacy szklanek. Mogła mieć jakieś trzydzieści lat, gęste, czarne włosy zebrała na czubku głowy w niechlujny kok przebity różdżką i pałeczką do sushi, a kiedy pochyliła się nad pobijanym blatem, Will stanął oko w oko z zawartością jej obcisłego topu.

— Witaj, kochana — zawołał radośnie Malachi, siadając przy ladzie.

Po wyjściu z mrocznego korytarza miał już na sobie skórzaną kurtkę ze srebrnymi ćwiekami wzdłuż rękawów, obcisłe, czarne spodnie oraz jasny podkoszulek z bardzo głębokim wcięciem w kształcie litery „v”. Will był pełen podziwu – Malachi wyczarował sobie nawet makijaż, nie wspominając o ogromnej ilości biżuterii.

Barmanka zakręciła butelkę i przeniosła wzrok na nowych klientów, po czym spojrzała na zegar stojący na jednej z półek.

— Dziesiąta trzydzieści — zauważyła, rozciągając w uśmiechu pełne usta, powleczone krwiście czerwoną szminką w odcieniu pasującym do koloru bluzki. — Zaczęłam się martwić, że zmieniłeś lokalizację na bardziej wytworną.

Will nie mógł oprzeć się wrażeniu, że już gdzieś się spotkali.

Malachi westchnął teatralnie.

— Interesy, kochana, interesy — rzucił, przybierając cierpiętniczy wyraz twarzy. — Potrafią wykończyć każdego. Ale za to przyprowadziłem ci gości — dodał wesoło. — To moi przyjaciele ze Stanów, William, David i panna Jezabelle. Pana Bagnolda pewnie znasz, jest tutejszy. Szanowni państwo, a oto Nanna Morgenstern, królowa tego przybytku.

Nanna uniosła brwi, nieco dłużej zatrzymując wzrok na Romie, który skinął jej głową z wyraźnym zakłopotaniem. Kobieta pokręciła głową.

— Whisky? — zapytała, ponownie odkorkowując butelkę. — Czy może coś ciekawszego?

Belle wdrapała się na wysoki stołek obok Malachi’a.

— Ja poproszę coś niebieskiego. Lubię niebieski.

Nanna puściła do niej oko.

Will i Rome zajęli miejsca po drugiej stronie Malachi’a, a Dave dołączył do Belle i wszyscy obserwowali, jak Nanna z wprawą przygotowywała im drinki. Will prawdopodobnie gapił się trochę zbyt natarczywie, ale wciąż nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją wcześniej widział. Kobieta na pewno wyglądała znajomo.

— Wasza artystka brzmi obiecująco — odezwał się Malachi konwersacyjnym tonem, kładąc na barze kilka złotych monet. — Wila?

Nanna postawiła przed nimi cztery szklaneczki whisky z lodem oraz wściekle niebieski trunek z plasterkami pomarańczy i malutką parasolką.

— W jednej ósmej, tak mi się wydaje. Niezła jest, nie? Odkąd ją zatrudniłam, dzienny utarg wzrósł o dziesięć procent.

— Nie wątpię. A co się stało z poprzednią?

— Etta w zeszłym miesiącu zaczęła studia i musiałam ją przenieść na soboty. Ale to w sumie dobrze, bo odkąd ministerstwo wprowadziło ten cholerny wyższy podatek dla nie-czarodziejów, wykruszyła mi się kapela faerie — stwierdziła, wykrzywiając usta i zerkając na Rome’a, który uniósł dłonie w obronnym geście.

— Ej, ja jestem tylko biednym aurorem.

Przewróciła oczami.

— Zatrudniacie nie-ludzi? — zainteresowała się Belle.

Nanna zmierzyła ją wzrokiem.

— Oni też chcą jeść — odparła sucho.

Mina Belle wskazywała, że kobieta była bardziej zaciekawiona niż zgorszona. Zaczęła wypytywać o wspomniany zespół faerie i nie wydawała się zrażona lakonicznymi odpowiedziami, którymi częstowała ją wyraźnie podejrzliwa Nanna.

Will sięgnął po swój napój i obrócił się na krześle. Rozumiał, co miał na myśli Malachi, opisując ten klub. Tutaj z pewnością nie było nadąsanych snobów, irytujących biznesmenów ani znudzonych urzędasów w sztywnych szatach. Przy jednym stoliku bawiła się za to grupka młodzieży z twarzami poprzebijanymi niesamowitą ilością kolczyków, a nieco dalej trzech wysokich, bladych mężczyzn wyglądających na wampiry siedziało nad kieliszkami czegoś czerwonego. Will miał nadzieję, że była to tylko Krwawa Mary i że Malachi nie przyprowadził ich do knajpy serwującej prawdziwą, ludzką krew. To na pewno nie wywołałoby międzynarodowego skandalu.

Dee nas oskórkuje i posypie solą, jęknął Will w duchu.

Gwiazda Poranna może była legalną działalnością, ale część jej klientów zdecydowanie nie kroczyła po ścieżkach prawa.

— Nikt cię nie zje, Williamie — szepnął mu do ucha Malachi, a zaskoczony Will aż podskoczył, prawie oblewając się whisky. — Chyba że o to poprosisz.

Malachi mrugnął do niego, zanim ześlizgnął się ze stołka i poszedł w stronę jednej z ustawionych pod ścianą półokrągłych kanap. Zajmowało ją kilkoro młodych i ładnych osób obu płci, zajętych piciem ogromnych ilości szampana i obściskiwaniem się wzajemnie. Towarzystwo ożywiło się jeszcze bardziej na widok Malachi’a, witając go głośnymi chichotami. Najwyraźniej dobrze się znali. Malachi usiadł między dziewczyną o porcelanowej cerze i krótkich, rudych lokach spiętych złotą tiarą oraz ciemnowłosym mężczyzną, który chyba miał w sobie krew faerie. Will wnioskował to po jego lekko spiczastych uszach, ale z tej odległości nie mógł tego ocenić na sto procent. Konsultant pocałował każde z nich w usta, po czym skinął na mijającą ich kelnerkę.

Will pokręcił głową.

— Ten to się umie ustawić.

— W zasadzie, skąd się znacie? — rozległo się za jego plecami pytanie Nanny.

Odwrócił się na krześle i jego spojrzenie po raz kolejny wylądowało prosto w jej perfekcyjnym dekolcie. Will potrzebował kilku sekund na zebranie myśli i przeniesienie wzroku nieco wyżej, na twarz wyraźnie rozbawionej Nanny. Odchrząknął, w duchu dziękując bogom za półmrok, który maskował jego rumieńce.

— Eee…. to nasz konsultant — wydusił.

Brwi Nanny podjechały prawie pod linię włosów, gdy z powątpiewaniem przyjrzała się Malachi’owi nad ramieniem Willa.

— Naprawdę? Niby od czego?

— Czarna magia, paskudne rytuały i te sprawy.

Nanna poszukała wsparcia u Rome’a, który wzruszył ramionami.

— Nie patrz na mnie, ja nigdy nie zamieniłem z nim słowa — odparł. — Jest… powiedziałbym, że dziwny, ale to chyba nie do końca oddaje istotę problemu.

Pokręciła głową, a potem uzupełniła ich szklanki i przeszła na drugi koniec baru, żeby obsłużyć innego klienta.

Will zerknął w bok i z zaskoczeniem odkrył, że siedział teraz tylko z Rome’em. Dave w końcu przestał rozbierać wzrokiem piosenkarkę i przysiadł się do najbliższego stolika, zajmowanego przez pół tuzina dziewczyn, wyraźnie zachwyconych jego pojawieniem się. Zwłaszcza gdy zaczął im stawiać drinki. Natomiast po Belle zostało tylko wspomnienie w postaci leżącej na stołku kurtki, podczas gdy jej właścicielka dołączyła do osób tańczących pod sceną. W pewnym momencie przysunęła się do niej zgrabna szatynka w seksownej, czerwonej sukience i tak wysokich szpilkach, że poruszanie się w nich wydawało się niemożliwe. Nieznajomej jednak nie tylko udawało się chodzić, ale nawet tańczyć i to z dużą gracją. Belle chyba to się podobało, bo uśmiechnęła się zachęcająco, oplatając ramionami długą szyję dziewczyny.

Rome sapnął i Will spojrzał na niego z zaciekawieniem.

— Ale… myślałem… — wybąkał Rome, wytrzeszczając oczy. — Myślałem, że… no wiesz… Wright i Thompson rwali ją jak świeże wiśnie.

Will wzruszył ramionami.

— To Belle, wszyscy ją rwą. Pewnie się przyzwyczaiła. Czasem to wykorzystuje. I ogólnie chyba jej to nie przeszkadza.

Wolał nie wspominać, że sam często miał ochotę rzucić się jej do stóp.

Na twarzy Rome’a malowało się niedowierzanie.

Sącząc drinka, Will rozejrzał się po klubie. Gdyby zapragnął, prawdopodobnie też nie miałby problemu ze znalezieniem towarzystwa na wieczór, lecz nigdy nie był w tym dobry. Nie wspominając, że zawsze mimowolnie porównywał każdą nowopoznaną dziewczynę do Marion i romantyczny nastrój trafiał szlag. Nic tak nie psuło randki, jak myślenie o byłej, która rzuciła cię dla bogatego gościa, na dodatek będącego waszym wspólnym przyjacielem i kuzynem twojego najlepszego kumpla.

Chris miał rację, Will powinien zapisać się na jakąś terapię.

— Nie musisz ze mną siedzieć — mruknął, odstawiając pustą szklankę na blat. — Raczej nikt mnie nie porwie.

Rome skrzywił się.

— Raczej nie… Ale wiesz, nie jestem szczególnie imprezowym typem.

— Wydajesz się bardzo towarzyski — zauważył Will.

— Może. Ale w głębi ducha kujon zawsze pozostanie kujonem.

— Czuję się urażona — dobiegł ich kobiecy głos.

Will spojrzał w bok akurat w chwili, gdy Stella Lupin zajmowała miejsce Malachi’a. Miała na sobie jeansy i zwiewną, błękitną bluzkę, a białe włosy upięła za pomocą kolorowej wstążki w koński ogon wysoko na czubku głowy, przez co sprawiała wrażenie dużo młodszej. Teddy bezceremonialnie rzucił kurtkę Belle na ladę i usiadł obok żony. On z kolei świecił jak turkusowy neon, choć akurat tutaj nie wydawało się to nikogo szokować. Na pewno nie bawiącej się na drugim końcu lokalu grupki faerie w błyszczących strojach i z kwiatami wplecionymi w barwne fryzury. Ani też obkolczykowanych nastolatków, ani wampirów, a już na pewno nie właścicielki lokalu, która bez słowa odwróciła się w stronę szklanego regału i sięgnęła po dwa kieliszki.

— Jako pierwszoligowy kujon, wypraszam sobie podobne komentarze — ciągnęła Stella lekkim tonem, przyglądając się Rome’owi z trochę zaczepnym uśmiechem. — Jestem bardzo imprezowym typem.

— A ja królową angielską — prychnęła Nanna.

Postawiła przed nowymi gośćmi kolorowe napoje, zanim sięgnęła po pustą szklaneczkę Willa i dopełniła ją bursztynowym płynem. Stella wolno przeniosła wzrok na kobietę, robiąc dziwną minę, coś pomiędzy oburzeniem a rozbawieniem, za to Teddy od razu sięgnął po drinka.

— Czemu nie — rzucił pogodnie. — W sumie by ci pasowało.

— Prawda? Wyglądałabym świetnie w koronie.

Stella przewróciła oczami.

— Kilka chyba przewala się gdzieś w dworze. Zapytaj Dracona, może ci którąś pożyczy.

Nanna wyszczerzyła do niej zęby.

Will zmarszczył brwi, przyglądając się tej scenie ze zdezorientowaniem.

— Zgubiłem się — przyznał w końcu.

Stella zerknęła na niego, otwierając usta, lecz uprzedziła ją Nanna.

— To Stella, moja siostra — oznajmiła. — I jej mąż, Teddy.

Will prawie nie udławił się whisky. Był gotów uwierzyć we wszystko, w nieporadnego Pottera, aurora-wilkołaka i cholernego Dracona Malfoya dorabiającego sobie w wolnym czasie jako łowca nagród, jednak mimo najszczerszych chęci nie potrafił wyobrazić sobie, że te dwie kobiety mogły być spokrewnione. Ba! Mało tego, przedstawiały się jako siostry, choć wyglądały niczym pieprzone yin i yang – jedna biała i łagodna, druga czarna i zadziorna. Willowi trudno było doszukać się odrobiny podobieństwa, nawet bardziej niż w przypadku Jona…

A potem przypomniał sobie Bran Malfoy, która miała dokładnie takie same oczy jak Nanna, o tęczówkach niemal zlewających się ze źrenicami oraz identyczny uśmiech, szeroki, odkrywający niemal całe dziąsła. No i ten melodyjny głos. Prawdopodobnie zmylił go strój, bo Bran była ubrana prosto, niemal po męsku, natomiast Nanna epatowała seksapilem.

Na Wielki Proces w Salem, ilu jeszcze Malfoyów mieli spotkać?

Nanna wskazała głową na Willa.

— To jeden z kumpli Malachi’a, William…

— Wiemy — przerwał jej Teddy, machnąwszy wyjętą z drinka parasolką. — Poznaliśmy się parę dni temu u Potterów — dodał na widok zdziwionej miny Nanny.

— Opowiadaliśmy ci o aurorach ze Stanów — wtrąciła Stella. — No wiesz, o tych, którzy zatrzymali się na Grimmauld Place.

Nanna pstryknęła palcami.

— Goście od nekromanty.

— Tak.

— Uch, ten cały konsultant od czarnej magii powinien mnie naprowadzić. Takich nie zatrudnia się dla zabawy.

— Merlinie — jęknął Rome rozdzierająco. — Czy cała Wielka Brytania już to wie? Przecież nigdzie o tym nie pisali!

Nanna uśmiechnęła się ironicznie.

— Kochanieńki, pracuję w barze. Nie masz pojęcia, ile rzeczy tu można się dowiedzieć.

— Szef się wścieknie.

— Powinien się z tym liczyć — zauważyła, wzruszając ramionami.

— A jak mówimy o liczeniu — wpadła jej w słowo Stella. — Widziałaś się ostatnio z Nico? — zainteresowała się, na co Nanna uniosła brwi. — Wpadłam dziś rano na Pokątnej na Avę i martwiła się, że TA odrzuciło ich podanie o grant na dalsze badania. Szanowna komisja stwierdziła, że Instytut ma za dużo prywatnych darczyńców czy coś w ten deseń.

— Taaa, bo Towarzystwo wykłada jakieś kokosy — sarknęła Nanna z irytacją. — Nico skarżył się, że dostają od nich marne knuty, ledwo starcza na kociołki. A walić ich.

Teddy pokręcił głową.

— Bez akceptacji TA nie dostaną pozwoleń na testy kliniczne.

— Pieprzone urzędasy. — Nanna zazgrzytała zębami. — Zawsze znajdą coś, do czego mogą się przypierdolić. A żeby tak pozdychali na smoczą ospę — warknęła.

W tym momencie Will zaczął słuchać tylko jednym uchem, nie do końca zaznajomiony z przepisami dotyczącymi, jak wywnioskował, badań eksperymentalnych nad eliksirami. Nie wiedział, kim był Nico, ale najwyraźniej kimś bliskim, bo kobiety z pasją wyrażały swoje oburzenie. Nanna w wymyślny sposób przeklinała członków Towarzystwa Alchemicznego do siódmego pokolenia wstecz, a Lupinowie namiętnie jej w tym pomagali.

Stella z ożywieniem opowiadała siostrze o starciu, jakie Nico i Ava, kimkolwiek byli, stoczyli niedawno z Towarzystwem Alchemicznym. Nie wydawała się już nieśmiała, co prawda była bardziej powściągliwa od bezpośredniej i żywiołowej Nanny, nie krępującej się rzucać mięsem czy też życzyć „szanownej komisji” złapania choroby wenerycznej, lecz pani Lupin nie ustępowała w żaden sposób mężowi, który głównie rozpatrywał problem ze strony prawniczej, bawiąc się przy tym małą parasolką w odcieniu pasującym do jego włosów.

— …zresztą, powtarzała Draconowi, żeby nie przesadzał — dobiegło do uszu Willa i natychmiast na nowo skupił uwagę na rozmowie.

— Jeśli on kiedyś zacznie słuchać kogokolwiek, ja naprawdę zostanę królową angielską — sarknęła Nanna, kląskając językiem. — Poza tym, ludzie, wydaje swoją własną kasę i TA chyba powinno się cieszyć, że oni nie muszą. Mogą sobie za to kupić nową willę na Kanarach.

Stella westchnęła.

— Nico mówi, że i tak lepiej, gdyby zmniejszył te darowizny. Może wtedy komisja łaskawie wyda im pozwolenie.

— Draco nie chce tego zrobić?

— Nie, czemu? Po prostu Nico jeszcze go nie złapał.

— Nadal go nie ma? — wtrącił Rome.

Sądząc po jego minie, natychmiast pożałował swoich słów. Stella odwróciła się w jego stronę i w mgnieniu oka spoważniała, a jej zmrużone oczy były niczym dwie bryłki lodu. W tym momencie bardzo przypominała Jona, który w podobny sposób przyglądał się Willowi w ministerstwie.

— Wiecie, że zgodnie z magicznym prawem nękanie jest karalne? — oznajmiła chłodno.

Will udawał, że go nie było. Nie widział twarzy Rome’a, ale czuł na karku jego oddech i prawie słyszał, jak Rome głośno przełknął ślinę. Jeśli Malfoyowie ich pozwą, Dee jak nic rozszarpie ich na strzępy. Kilka miesięcy wcześniej o mało nie pogryzła Dave’a, po tym jak podejrzany wystąpił o zakaz zbliżania się, bo Dave codziennie rano przechodził pod jego domem w drodze po pracy.

Will rozpaczliwie próbował wymyśleć sposób na załagodzenie sytuacji, gdy nagle Teddy odchrząknął.

— Nanna, co z twoim pensjonatem? — rzucił przesadnie radosnym tonem.

Po kilku ciągnących się dla Willa w nieskończoność chwilach, Nanna przestała piorunować aurorów wzrokiem i spojrzała na nie-do-końca-szwagra.

— Weź nawet nie wspominaj — mruknęła, zgarniając jego pusty kieliszek. — Wciąż czekam na tę cholerną ekspertyzę z Biura Magicznych Budynków. Co drugi dzień przyłażą tu jakieś biurwy, zaglądają w każdą dziurę i wymyślają następne debilne problemy. A to za blisko mugolskiego osiedla, a to czary zwodzące nie takie, a to znowu nie ma pieprzonego dzyngla, co to robi „ping!” No naprawdę, jakby do tej pory piętro niżej nie było czarodziejskiego klubu — prychnęła.

Stella od razu zaproponowała pomoc w napisaniu odwołania.

Will odetchnął z ulgą. Zerknął na Rome’a, który dyskretnie skinął na niego i jak najszybciej ewakuowali się w głąb sali. Znalezienie wolnego stolika nie było łatwe, ale w końcu udało im się wcisnąć między ścianę a grupkę wrzeszczących na siebie goblinów.

— Bez przerwy wpadamy gdzieś na Malfoyów — rzucił Will półgłosem, gdy oczyścili blat zaklęciem. — Czuję się jak w jakimś kiepskim kryminale, gdzie imperatyw narracyjny pcha mnie w idiotyczne zbiegi okoliczności.

— Nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz — odparł Rome. Wylewając do swojej szklanki resztkę alkoholu z butelki, którą najwyraźniej po drodze zwinął z baru. — I radzę wziąć poprawkę na to, że Wielka Brytania nie jest tak wielka jak Stany Zjednoczone, wszystkich czarodziejów jest u nas raptem kilkadziesiąt tysięcy. Nie pamiętam ile dokładnie — przyznał po namyśle — ale zdaje się, że wystarczyłoby zaledwie na zaludnienie średniej wielkości miasta. Nawet jeśli kogoś nie znasz, to możesz znać jego brata, ojca albo kuzyna od strony babki, albo też okaże się, że twoja ciotka chodziła do szkoły z jego matką. Poza tym większość czarodziejskich rodzin jest ze sobą spokrewniona, w ten czy inny sposób. — Wzruszył ramionami. — Urok małych społeczności.

— Czyli znasz Malfoyów?

— W zasadzie tak, choć młodszych słabiej kojarzę.

Will zadał pytanie, które od dłuższego czasu spędzało mu sen z powiek.

— To ile ich w końcu jest?

— Zależy.

— Nie rozumiem. Od czego?

— Kogo zaliczasz do Malfoyów.

— Ale że co? — Will zmarszczył brwi. — Że niby jest na to jakiś specjalny wzór? Jak można wyliczyć, czy ktoś jest Malfoyem?

Rome nie odpowiedział od razu. Jednym haustem wypił zawartość swojej szklanki, po czym bez słowa wstał i podszedł do baru. Wrócił z miską pieczonych skrzydełek z kurczaka i pełną butelką whisky, którą z głośnym stuknięciem postawił na stoliku.

Will westchnął.

— No — ponaglił Rome’a, sięgając po skrzydełko. — Jak w końcu jest z tymi Malfoyami? Bo ja już nic nie rozumiem.

Rome hojnie nalał im alkoholu.

— Tak naprawdę, to one nie są siostrami. W zasadzie to nawet nie są spokrewnione, Stella jest siostrą Malfoya, a Nanna siostrą jego żony.

Will wytrzeszczył na niego oczy. Wyciągnął szyję, próbując ponad głowami kręcących się po klubie osób dostrzec kobietę za barem, ale zobaczył tylko kawałek turkusowej czupryny, który też szybko został zasłonięty przez wybitnie owłosionego faceta. Gość z powodzeniem mógłby udawać w nie-magicznych filmach wilkołaka po przemianie.

— Zaraz — Will odwrócił się do Rome’a — ona jest siostrą Astorii Malfoy? Chyba nie są do siebie podobne, co?

Rome zamarł z drinkiem uniesionym do ust.

— E? Ale że jakiej znowu Astorii?

— No, żony Dracona Malfoya?

Przez chwilę patrzył na Willa z dziwną miną.

— Jak ostatnio sprawdzałem, jego żona nazywała się Corny — wydusił w końcu. — Skąd ci się, do diabła, wzięła ta Astoria?

Will otworzył usta i równie szybko je zamknął.

„Corny z natury nie wykazuje morderczych skłonności”, powiedział Zabini, gdy Belle zapytała go, czy pani Malfoy byłaby zdolna zadźgać kochankę męża. Will w tamtym momencie się nad tym nie zastanawiał, ale przecież dokładnie pamiętał słowa aurora.

To było jak oglądanie serialu bardzo luźno opartego na serii książek. Człowiek orientuje się w trakcie, że kilku bohaterom zmieniono imiona, kolejni mają zupełnie inne charaktery, a niektóre postaci w ogóle się nie pojawiają. Jednak w tamtym przypadku można by przynajmniej wściekać się na twórców serialu za zniszczenie ukochanej książkowej sagi, tymczasem Will konfrontował się z prawdziwym życiem. I wcale mu się to nie podobało.

— Skąd wytrzasnąłeś tę Astorię? — powtórzył Rome.

Will znów podziękował bogom za półmrok, bo czuł, że zaczerwienił się po koniuszki uszu.

— Nooo…

— No?

— Z książek — wymamrotał.

Rome przewrócił oczami z taką energią, że Will nie zdziwiłby się, gdyby za chwilę jego gałki oczne poturlały się po brudnej podłodze.

— O, stary — westchnął Rome, kręcąc głową. — Już ci mówiłem, odpuść albo kiedyś ktoś ci przestawi nos.

Will skrzywił się.

— Jasne — mruknął. — Dobra, a reszta Malfoyów?

— Bran jest siostrą Corny i Nanny, a Jon adoptowany.

Will znów popatrzył w stronę baru. Bezskutecznie. Wprawdzie futrzasty facet sobie poszedł, ale jego miejsce zajęło kilku wysokich mężczyzn o wyjątkowo gładkich twarzach. Jeden z nich złapał spojrzenie Willa i puścił do niego oko. Will znów się zaczerwienił jak pierwszoklasista i szybko wbił wzrok w swoje ręce.

— Czyli tylko Scorpius jest dzieckiem Malfoyów? — zapytał pośpiesznie, chcąc odwrócić uwagę Rome’a.

Na szczęście Rome był zbyt zajęty nalewaniem whisky do szklanek, żeby dotarło do niego dziwne zachowanie Willa. Jednak to też kiepsko mu szło i część alkoholu znalazła się na blacie.

— No tak — odparł, machnąwszy ręką na te przypadkowe ofiary. — Znaczy nie — poprawił się, ale po chwili znów zmienił zdanie. — Znaczy tak, ale… Och, Merlinie…

Skrzywił się, najwyraźniej intensywnie się nad czymś zastanawiając. Will uniósł brwi.

— Malfoyowie mają troje własnych dzieci — wyjaśnił w końcu Rome, wciąż robiąc minę, jakby myślenie sprawiało mu ból. — Scorpiusa, Cisse i Lukę. Reszta jest adoptowana, ale wszyscy nazywają ich Malfoyami, bo tak jest łatwiej. Hm, w sumie to nie jestem pewien, jak Jon ma na nazwisko — zastanowił się. — Bran jest Morgenstern, jak Nanna, a Jon… Grod? Nie, moment, chyba jakieś kolorowe to było… Green? Grey! — zawołał, o mało nie strącając dłonią butelki. — Tak, Grey.

— Jon Grey? — zakpił Will. — Prawie jak John Smith. Albo Jon Snow — zachichotał.

Rome raczej nie załapał aluzji.

— Właściwie to Jonathan Grey — przyznał.

— Bogowie, zaczyna mnie boleć od tego głowa — westchnął Will.

Rome’a wyraźnie bawiło jego rozczarowanie.

— Dopiero? Wiesz, u nas się mówi, że nie należy wierzyć we wszystko, co napisano. Chyba ktoś wymyślił to po wydaniu tych głupich książek.

Will nie odpowiedział, tylko napełnił swoją szklankę. Wypił całą jej zawartość na raz i ze stuknięciem ostawił naczynie na ladę. Alkohol szumiał mu w głowie, mieszając się z irytacją, dlatego w nagłym przypływie odwagi Will odsunął gwałtownie krzesło i ruszył w kierunku rozchichotanego towarzystwa otaczającego Malachi’a. Rome zawołał coś za nim, ale Will nie zamierzał się odwracać.

Malachi przywitał go promiennym uśmiechem.

7 komentarzy:

  1. Nareszcie wyjaśniło się drzewo genealogiczne Malfoyów. Już zaczynałam się w nich gubić. Swoją drogą zastanawiam się, dlaczego Nanna i Stella mówiły o sobie siostry, skoro nie są spokrewnione. Dziwne. Lubię w twoim opowiadaniu taki naturalny humor, nie musisz wplatać żartów, żeby czytelnik się uśmiechnął czytając o porównywaniu rzeczywistości z książkami albo przemyśleniach Willa.
    Mam podejrzenie, że ten typ zamknięty u Badfaitha to Zabini albo Draco. W końcu dawno ich nie widzieliśmy. Ewentualnie może porwali prawidziwego Pottera i dali zagubioną kopię. Przynajmniej Will byłby zadowolony z tego rozwiązania ;)
    Rozdział mi się podobał - był miłą odskocznią od głównej akcji, trochę poznaliśmy Londyn, ciekawi mnie kto ukradł te akta i pomaga Badfaithowi. Może to ktoś z aurorów?
    Pozdrawiam,
    Golden z https://wkrainiecienaimroku.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz, jako fanką "Supernatural", zgadzam się, że rodzina to nie tylko więzy krwi. Nie trzeba być spokrewnionym, żeby nazywać kogoś siostrą, zwłaszcza gdy się razem wychowywało.

      Will ma lekkiego hopla na punkcie tych książek i prędko mu nie przejdzie. Poza tym jego kolejne rozczarowania z tym związane sprawiają mi perwersyjną przyjemność ;)

      Co do teorii, to nic nie powiem. Zostało nam jeszcze kilka rozdziałów, zanim wątek się wyjaśni ;)

      Również pozdrawiam,
      Bea

      Usuń
    2. Dobra, teraz rozumiem te siostry. Po prostu wcześniej się w książkach i serialach raczej nie spotykałam z taką relacją ;)

      Usuń
    3. Mnie się kilka razy udało na coś takiego natknąć i bardzo mi się podoba ta idea. Bo w sumie... Na tej zasadzie działają rodziny adopcyjne, no nie? Ludzie mieszkają razem i są rodziną, mimo że nie ma pomiędzy nimi pokrewieństwa ;)

      Usuń
    4. W pełni się zgadzam! Co więcej uważam nawet, że czasem przyjaciele mogą stać się rodziną, gdy są w naszym życiu dostatecznie długo.

      Usuń
  2. Nie będę ukrywać: przez to, że roztaczasz dookoła Draco aurę zajebistości, tajemnicy i mroku, mam ogromne oczekiwania co do jego pojawienia się w opowiadaniu.

    W ogóle w ostatnich rozdziałach bardziej skupiałam się na Malfoyach niż na rzeczywistej akcji, tak mnie zaintrygowałaś nimi. Cała rodzinka jak nic nadawałaby się do opisania w kilku opowiadaniach. xD Może skusisz się kiedyś na jakieś miniaturki tylko z nimi? I tylko jedno mnie martwi: gdzie Narcyza? Mam nadzieję, że niczego nie przeoczyłam w poprzednich rozdziałach.

    Mam swoje przypuszczenia względem tego, kto jest przetrzymywany, ale pozostawię je dla siebie. Te humorystyczne teorie mogę podawać, ale czułabym lekkie rozczarowanie, gdybym kompletnie nie trafiła. ;)

    Cóż zrobić? Po takim maratonie z Twoim opowiadaniem, czuję niedosyt, ale cierpliwie będę czekała na kontynuację. Chęci do pisania życzę! ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja się coraz bardziej boję tego wielkiego wejścia Smoka... Mam na to dość ukształtowaną wizję, ale... boję się, że Wam nie wystarczy. No trudno, będziecie musieli to przeżyć, Malfoyowie nie zostali stworzeni do tego, żeby zaspokajać czyjeś oczekiwania xD

      Tak, mam plany na opowiadania "w uniwersum Pokuty" (ale to profesjonalnie brzmi!), kilka już nawet częściowo powstało, ale na razie nie zamierzam ich publikować. Chcę, żeby czytelnicy najpierw poznali historię, a te opowiadania były tylko uzupełnieniem, a nie wyjaśnieniem kwestii, których mi się nie udało właściwie poprowadzić w opowiadaniu. To dla mnie pójście na łatwiznę. Dlatego poczekam.

      Dzięki za tyle dłuuugaśnych dyskusji :)

      Usuń