niedziela, 20 grudnia 2020

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY. Ptaszek w klatce

Festiwal znęcania się nad cierpiącymi podwładnymi Dee rozpoczęła punkt szósta, kiedy to przemaszerowała przez dom, łomocząc w każde drzwi. Jej okrzyki wojenne pewnie słyszeli wszyscy w promieniu kilku przecznic. Will miał ochotę naciągnąć poduszkę na głowę, ale ten ruch okazał się ponad jego siły.

— Wstawaj, Lesage, albo wymiotę cię stamtąd zaklęciem!

Will jęknął i przewrócił się na plecy.

Umrzeć, po prostu umrzeć.

Dlaczego dał się na to namówić?!

Przez chwilę rozważał popełnienie samobójstwa – potem przypomniał sobie, że do otworzenia okna w sypialni potrzebował co najmniej skrzynki dynamitu, kilkunastoosobowego zespołu do zadań specjalnych oraz średniej wielkości smoka. Tę odrobinę pozostałej mu energii zużytkował zatem na coś bardziej sensownego, czyli wciągnięcie na siebie ubrań w odpowiedniej kolejności. Najpierw gacie, potem spodnie, nie jesteś komiksowym superbohaterem, Lesage. Dopiero w kuchni zorientował się, że założył koszulkę na lewą stronę i na dodatek tył na przód, ale nie chciało mu się nawet machnąć na to ręką, choćby mentalnie.

Nikogo zresztą nie obchodził jego wygląd. Ilia był zajęty czytaniem – czy też raczej udawaniem, że czytał – prenumerowanego przez nich od dwóch dni „Proroka Codziennego”. Dave kiwał się smętnie nad kubkiem z wystygłą kawą, a Dee wyjątkowo agresywnie stukała naczyniami, jednocześnie ciskając gromy z oczu. Will czekał, aż zacznie pluć ogniem.

— Jak wrócimy — warczała, dźgając powietrze nożem do masła — do emerytury nie wystawicie nosów z biura! Co wam w ogóle strzeliło do tych głupich łbów?!

Malachi, rześki i wesolutki jak szczypiorek na wiosnę, odchylił się na krześle i przyjrzał Dee spod wytuszowanych rzęs. Na jego twarzy malowało się tak niewinne niezrozumienie, że brakowało mu tylko skrzydeł i złocistej aureoli. Zamiast tego na jego dłoniach splecionych na wysokości przepony błyszczały złote pierścienie. Za ich wartość pewnie można by wyżywić przez rok średniej wielkości rodzinę – i jeszcze pewnie coś by zostało.

Will, prezentujący z kolei obraz nędzy i rozpaczy zwymiotowanej przez smoka z niestrawnością, oparł brodę na ręce, obserwując na konsultanta. Gość był niesamowity.

— Doprawy — wymruczał Malachi — tyle zachodu o jedno wyjście do baru.

— A ty siedź cicho — syknęła Dee, z taką siłą odstawiając kubek, że jego zawartość ochlapała dwie trzecie blatu stołu. — To wszystko twoja wina!

Malachi uśmiechnął się słodko.

— Ależ, kochana, w czym problem? Nikogo nie zabiliśmy, nie uprawialiśmy też dzikiego seksu grupowego pod Pałacem Buckingham, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu …

— Och, zamknij się albo zatkam cię zaklęciem.

Zacmokał, kręcąc głową.

Jeśli mieli się trzymać faktów, była to głównie wina Belle, która najpierw zaproponowała wypad na drinka, po czym ochoczo ruszyła za Malachi’em do Gwiazdy Porannej. Grzech Willa polegał natomiast na rozpoczęciu wieczoru od whisky przy barze, a kończeniu go szampanem – dużą ilością niemożliwie drogiego szampana – w towarzystwie dwóch zgrabnych faerie. Will wiedział, że nie powinien tego robić. Nawet jeśli dziewczyny sprawiały wrażenie na wyraz uroczych, żadna nie była ruda, a on potrzebował czegoś – kogoś – na poprawę humoru.

Mea culpa.

W okolicach pierwszej w nocy jego pamięć wzięła sobie wolne i pojechała na Bahamy, przez co wspomnienie drogi powrotnej na Grimmauld Place było ciut zamglone. Wydaje się, że brały w tym udział wampiry…? Na latających motocyklach…? Nie, moment, Will chyba widział to w jakimś kiepskim filmie.

Wolał jednak nie zastanawiać się zbyt głęboko.

Właściwie była to jedna z dziwniejszych nocy w jego życiu – nie, żeby często takie przeżywał, ale jego głupkowaty kumpel uwielbiał od czasu do czasu pakować ich obu w kłopoty. Teraz Will zastanawiał się, czy gdzieś po drodze nie zgubił odrobiny godności. Jeśli tak – było warto.

Demeter raczej by się z tym nie zgodziła.

— Belle, jasna cholera!

Tupiąc jak stado rozjuszonych buchorożców z ołowianymi podkowami, Dee wbiegła na piętro i zaczęła dobijać się do pokoju Belle. Will skrzywił się i skulił w sobie.

— Bogowie… — jęknął Dave, naciągając kaptur na oczy. — Czy ona nie ma litości?

Ilia prychnął, rzucił gazetę na stół i wyszedł z kuchni. Przynajmniej zrobił to stosunkowo cicho, choć i tak przeraźliwe skrzypienie starych – czy też „zabytkowych”, jak twierdziła pani Potter – schodów wywiercało dziury w obolałym mózgu Willa.

Westchnął, kładąc czoło na kojąco chłodnym blacie. Próbował nie zwrócić wczorajszej kolacji, obiadu, a może nawet śniadania sprzed dwóch dni. Średnio mu to szło.

Umrzeć.

Ktoś szturchnął go w ramię. Z trudem uniósł powieki i zagapił się na błyszczącą rzecz, która zmaterializowała się przed jego twarzą.

— Co?

— Na zdrowie — oznajmił radośnie Malachi, machając srebrną piersiówką.

Will zmarszczył brwi i natychmiast tego pożałował. Zabolało.

— Co to?

— Wolisz nie wiedzieć, ale stawia na nogi.

Will nie miał siły się kłócić.

Dwadzieścia minut później, wykąpany, ubrany jak należy oraz pełen nowej energii, czekał w dolnym holu, aż Dee wyciągnie z łóżek Belle i Millsa. Wnioskując z dobiegających z piętra odgłosów – za dobrze jej to nie szło.

Malachi opierał się o ścianę pod fotografią Huncwotów i ze znudzeniem oglądał paznokcie, a jego liczne pierścionki rzucały wokoło tęczowe refleksy.

— Nie mam pojęcia, co mi wcisnąłeś — mruknął Will — ale daje niezłego kopa.

Mina konsultanta na nie wróżyła niczego dobrego.

— Mieszanka własnej roboty. Tylko nie radzę przez najbliższe dwie albo trzy doby poddawać się testom trzeźwości.

Will i Dave popatrzyli na niego ze zgrozą.

— Dlaczego nie powiedziałeś tego wcześniej?! — syknął Dave, zerkając pośpiesznie na drzwi wejściowe, pod którymi sterczał Ilia, przeglądając coś w telefonie. — Powinieneś nakleić na tym jakieś cholerne ostrzeżenie!

Malachi uśmiechnął się czarująco.

Will zaklął. Demeter dostanie szału, kiedy się dowie.

JEŚLI się dowie, poprawił się. Przecież ministerstwo nie przeprowadzało rutynowych testów trzeźwości, w przeciwnym razie Mills nie wychylałby nosa z Grimmaul Place. Istniała więc całkiem spora szansa, że sprawa nigdy się nie wyda…

Jestem skończony, załamał się Will.

U szczytu schodów wreszcie pojawiła się Belle i, wzdychając przy każdym kroku, jakby dopiero co zamieniono jej syreni ogon na ludzki nogi, zwlekła się na dół.

— Och, wielka Titubo — wymamrotała, wyhamowując obok Willa.

Brzmiała jak stary marynarz po całonocnym śpiewaniu szantów, co jednak mocno kłóciło się z jej perfekcyjnym wyglądem. Musiała używać do tego naprawdę potężnych zaklęć – niemożliwe, żeby w kilka minut udało jej się zrobić makijaż i zakręcić loki. Will mimo to był pewien podziwu, że potrafiła je rzucić na tak potężnym kacu. Nie pominęła nawet jednego włoska.

— No naprawdę, denerwuje się, jakbyśmy podpalili Ministerstwo Magii czy coś — mruknęła, przytrzymując się ramienia Willa, a drugą ręką poprawiając buta. — Albo gorzej. Bogini, tylko ja się tak paskudnie czuję? Mózg mi zaraz wypłynie przez uszy — poskarżyła się.

Malachi od razu zaoferował pomoc i zanim Will z Dave’em zdążyli zareagować, Belle łyknęła zdrowo cudownego eliksiru. Wzdrygnęła się, mlasnęła z niesmakiem i oddała Malachi’owi piersiówkę, otrząsając się jak pies wyjęty z wody. Przez moment wyglądała, jakby miała ochotę zwymiotować, ale się powstrzymała. Znów się wzdrygnęła i odrzuciła włosy do tyłu.

Dave uniósł brwi.

— Nie chcę być wścibski, ale to malinki czy ślady po ugryzieniu?

Uśmiech Belle mówił wszystko i Dave zagwizdał przez zęby.

— Nieźle ci wczoraj poszło — zachichotał.

— A żebyś wiedział!

— Przespałaś się z wampirem?! — wydarła się Dee.

Akurat wtedy musiała wyłonić się z górnego korytarza. Sama. Prawdopodobnie Mills nie nadawał się do użytku, bo Will wątpił, żeby tak po prostu mu odpuściła.

— Ta to dopiero ma wyczucie — mruknął Dave.

Na szczęście Demeter go nie usłyszała.

— Jak mogłaś przespać się z wampirem?!

Belle przewróciła oczami.

— Z pół-wampirzycą — uściśliła niefrasobliwym tonem. Z rozmarzoną miną potarła szyję w miejscu przyozdobionym trzema niewielkimi, fioletowo-różowymi sińcami. — I, och, najsłodsza bogini, było warto! Kobieto, nawet sobie nie wyobrażasz, co ona potrafiła zrobić nogami! — westchnęła, najwyraźniej zatapiając się we wspomnieniach. — Najlepsza. Noc. Mojego. Życia. Na szczęście dała mi swój numer.

— Chyba nie zamierzasz dzwonić?!

— Czemu nie? — odparła Belle, wzruszając ramionami.

Dave zakaszlał w kiepskiej próbie ukrycia parsknięcia. Demeter wytrzeszczyła oczy i po prostu wpatrywała się w Belle w niemym przerażeniu. W końcu spojrzała na Ilię, jakby szukając u niego pomocy, ale on tylko pokręcił głową i wyszedł z domu.

Malachi puścił oko do Belle.

— Cukiereczku, następnym razem umówię cię ze znajomą fearie — szepnął, gdy Dee otrząsnęła się z szoku i zarządziła wymarsz. — Nie pożałujesz! Williamie, przyznaj mi rację.

Will naprawdę wolałby nie. Szedł z tyłu i wprawdzie nie widział twarzy Demeter, ale nie było to potrzebne do określenia jej nastrój – szła szybko, wyprostowana jak struna i bez przerwy mamrotała pod nosem. Bardzo zły znak. Dlatego Will nie planował w najbliższym czasie – a właściwie to nigdy – przyznawać się do swoich nocnych szaleństw. Nie było ciała, nie było morderstwa, no nie?

Wątpił, żeby taki argument przeszedł w prywatnym sądzie porucznik Demeter Silverfield.

— Szlag! — odezwał się nagle Dave wprost do ucha Willa. — Zapomnieliśmy!

Przesunął się na początek ich niewielkiej kolumny i zrównał się z Dee, która posłała mu nieprzyjazne spojrzenie. Jej mina szybko zmieniła się z poirytowanej na zaskoczoną, gdy Dave zaczął jej coś opowiadać przyciszonym głosem. Willowi zajęło dłuższą chwilę, zanim domyślił się, że chodziło o wynik wczorajszego nieoficjalnego dochodzenia.

— Cholera — podsumowała Dee.

Dotarli do parku, skąd mieli się deportować w pobliże ministerstwa, ale zamiast jak zawsze wejść w zarośla, zatrzymali się na środku wąskiej alejki. Will odsunął się, żeby przepuścić kobietę z dziecięcym wózkiem. Na oko dwuletnia dziewczynka pomachała mu na pożegnanie.

— Co teraz? — zapytał Dave.

Dee podrapała się po brwi i spojrzała na Ilię.

— Jeszcze nam tego brakowało.

— Powiemy Angolom? A jeśli to któreś z nich?

— Możemy im powiedzieć po to, żeby sprawdzić ich reakcję — zaproponował Ilia, wzruszając ramionami. — Może ten ktoś się nie spodziewa, że zostanie złapany.

Belle uniosła brwi.

— Więc po co zabierał te akta? To głupie, mógł po prostu zabrać jedną stronę albo coś.

— Myślę, że ten plan ma szansę powodzenie — przyznał Malachi. W zamyśleniu postukał w ziemię parasolem, który znów pojawił się w jego rękach nie wiadomo kiedy i skąd. — Choć nie wydaje mi się, żeby to był ktoś z zespołu. Wprawdzie niektórzy bywają czasem, hm, no cóż, mało entuzjastyczni, ale żaden nie wygląda szczególnie podejrzanie. Nie licząc Fawleya, ale on już po prostu ma taką twarz — dodał, wykrzywiając usta. — Wyrazy współczucia dla jego rodziców.

Dee przewróciła oczami.

— Dobra, ja mówię, wy obserwujecie — zadecydowała i pognała ich w krzaki.

Will zastanawiał się, czy sześć osób wchodzących razem w zarośla publicznego parku nie powinno zwrócić czyjejś uwagi. Nawet pies z kulawą nogą się nimi nie zainteresował. Dosłownie – kilka kroków dalej nakrapiany kundel sikał na krzew dzikiej róży, niezrażony, że jacyś ludzie włazili mu z butami do toalety.

Aportowali się w pobliżu ministerstwa, akurat gdy zaczęło padać. Will postawił kołnierz kurtki i ponuro popatrzył na otwierającego parasol Malachi’a. Konsultant odpowiedział mu pełnym samozadowolenia uśmiechem, a Will z trudem powstrzymał ochotę przyłożenia mu w idealne zęby.

W gabinecie siedziała na razie tylko Ariadna, barwna plama pośrodku smutnej szarości ścian i kartonowych wież – w tym kilku nowych, ledwie co dostarczonych z Kwatery Głównej. Tego dnia aurorka miała na sobie jasnożółtą sukienkę oraz kolczyki w kształcie stokrotek. Dziewczyna zarumieniła się pod kolor włosów, gdy Malachi zachwycił się jej radosnym wyglądem, natomiast Smith, który zjawił się chwilę później, ominął ją bardzo szerokim łukiem. Will miał na końcu języka komentarz, że to nie było zaraźliwe.

Wreszcie przyszedł Rome, jak zwykle przynosząc kawę i ciastka z bufetu.

— Cześć. Coś nowego?

Will rozejrzał się dyskretnie i pośpiesznie wtajemniczył go w plan Ilii. Rome westchnął, ale pokiwał głową, nie zgłaszając zastrzeżeń.

Jim dotarł ostatni, standardowo zdyszany i potargany, i jak zawsze zamknął drzwi kopniakiem – towarzyszący temu huk słyszeli pewnie wszyscy pracownicy drugiego piętra. Will czekał, kiedy ktoś w końcu przyjdzie na skargę.

Dee zabulgotała.

— Siadaj już — warknęła, kiedy Potter posłał jej rozbrajający uśmiech. — Musimy pilnie coś przedyskutować. Wright, Thompson, wy też, na litość boską — dodała z niesmakiem, a młodzi aurorzy niechętnie odsunęli się od Belle i zajęli miejsca. Rome obserwował ich z dziwną miną. — Wczoraj po południu Bagnold i parę innych osób z naszej jednostki zajrzało do archiwum, poszukać spraw przypominających morderstwo Rainheart.

Will uważnie przyglądał się twarzom brytyjskich aurorów – wszystkie wyrażały zaciekawienie lub, w przypadku Smitha i Fawleya, lekkie znudzenie. Will przyjął ich brak reakcji jednocześnie z ulgą i z odrobiną rozczarowania. Byłoby miło, gdyby dla odmiany znaleźli choć jedno rozwiązanie, zamiast kolejnych tajemnic, niedopowiedzeń i zmyłek.

Badfaith był cwany, ale żeby aż tak?

— Zamiast tego przypadkiem znaleźli pustą teczkę po aktach, które, jak się okazało, dotyczyły śmierci niejakiej Lilianny Rook…

— Rook? — przerwał jej Fawley, marszcząc brwi. — Jak to niby jest podobne?

— Pamięta pan tę sprawę?

Wzruszył ramionami.

Nie sprawiał wrażenia, wystraszonego czy próbującego coś ukryć. Raczej zdziwionego, że ktoś mógłby łączyć te sprawy. Obiektywnie rzecz biorąc, Will trochę go rozumiał i na wszelki wypadek omiótł wzrokiem pozostałych Brytyjczyków. Nikt nie zbladł, nie spocił się, nie zatknął się kawą ani nie zaczął omijać Demeter wzrokiem. Jeśli któraś z tych osób była złodziejem akt – oraz potencjalnym mordercą – świetnie się z tym kryła.

Co w sumie nie powinno nikogo dziwić.

Will zrobił drugą rundę i zaczął w myślach eliminować kolejne osoby. Ariadna – kobieta, nie pasowała do profilu. Wright i Thompson – za młodzi. Jim – jeszcze bardziej za młody. Rome – kurde, chyba nie próbowałby wsypać sam siebie? Pozostawali jedynie Smith i Fawley, z tym że…

Will może był uprzedzony, jednak nie potrafił sobie wyobrazić, że zainteresowałaby się nimi jakaś dwudziestolatka. Podobno jej kochanek był żonaty i kasiasty. Zdaje się, że obaj mieli rodziny, ale czy któryś był bogaty? Żaden na takiego nie wyglądał, choć w zasadzie diabli wiedzieli. No i wisienka na torcie – Rook miała nie-magiczne pochodzenie, a oni sprawiali wrażenie, delikatnie mówiąc, lekkich rasistów…

Cholera, powinien wcześniej podpytać Rome’a.

— Gazety szybko się rzuciły się na temat, więc Potter przekierował do niej kogo się dało, byle szybko ją zamknąć — wyjaśnił Fawley, krzywiąc się. — W sumie nic specjalnego ani podejrzanego, mugolaczka wypruła sobie flaki, bo rzucił ją facet. Wielkie mi rzeczy — prychnął.

Ariadna pisnęła cicho, wyraźnie oburzona jego podejściem.

— Kto prowadził śledztwo? — drążyła Dee.

Fawley spojrzał na Smitha.

— Savage?

— Chyba tak.

Dee popatrzyła wyczekująco na obu mężczyzn.

— Galahard Savage — uściślił Fawley. — Poszedł na emeryturę krótko później.

— Możemy z nim porozmawiać?

— Będzie trudno — odparł Smith z przekąsem. — Miesiąc temu byliśmy na pogrzebie.

— No ludzie! — oburzył się Dave i cisnął na stół nadgryzionego rogalika.

Demeter zamknęła oczy, biorąc głęboki oddech.

— Na co zmarł?

— Na starość — sarknął Smith. — Zaczynał służbę jeszcze w trakcie pierwszej wojny. Stracił podczas niej kilka palców, w łeb też zarobił tuzin razy za dużo i pod koniec zaczęło mu już odwalać jak temu popaprańcowi Moody’emu — prychnął, przewracając oczami. — Typowe dla uderzeniówki, prędzej czy później każdemu odbija. Gdy przestał nadążać za gnojami, przenieśli go do naszego biura, zanim wreszcie udało im się go wywalić na emeryturę. Miał z osiemdziesiąt lat, jak nie więcej, co na gościa z uderzeniówki jest nie lada wyczynem. Oni rzadko umierają we własnych łóżkach.

Wyglądał na zniesmaczonego, Dee – na załamaną.

— Tylko nie wiem, jak to ma się do Rainheart.

— Dwie młode kobiety wypatroszone pośrodku własnego salonu? — zaproponował Dave, unosząc lewą brew.

Smith prychnął.

— Śmierć Rook była samobójstwem — powiedział twardo. — Sprawdziliśmy wszystko, nie było śladów magii, na nożu były tylko jej odciski, a ci z Munga ocenili, że kąt zadawania ciosów świadczył, że zrobiła je sobie sama. Nikt jej nie podał żadnych eliksirów…

— Ale może stał nad nią…

— I groził jej czym? Że ją zabije, jeśli ona sama się nie zabije? — zakpił Fawley.

— Nie wiem czym — burknął Dave, czerwieniąc się aż po koniuszki uszu — ale takie podobieństwo spraw mocno śmierdzi.

— Więc to naśladowca.

— Taa? I co jeszcze, może Rainheart zabiła się, naśladując tamto samobójstwo?

— Kto wie, co krąży po łbie tego typu babom.

Belle zmroziła Smitha wzrokiem.

— Jakiego typu? — wycedziła.

— Dobrze, wystarczy — przerwała Dee, zanim rzucili się sobie do gardeł. — Potem porozmawiam o tym z waszym szefem, teraz mamy inne rzeczy do załatwienia. Powiedziałam dość, Belle.

Prawie cały zespół ruszył w teren – Dee i Ariadna zamierzały przesłuchać rodzinę, a pozostali przyjaciół i sąsiadów ofiary. Oczywiście Willa, Rome’a, Dave’a i Belle Dee uziemiła przy katalogowaniu dowodów, bez prawa do apelacji.

— Świnie — burknął Wright. — Byliście w barze i mnie nie zabraliście?

— A gdzie? — zaciekawiła się Ariadna.

— W Stuleciu, a potem… — Will urwał, gdy Rome kopnął go w stopę.

— Potem poszliśmy do mugolskiego klubu — powiedział szybko Rome. — Nic ciekawego.

Jim zastrzygł uszami, ale Demeter złapała go za kołnierz i wywaliła za drzwi w ślad za Ilią, do którego tego dnia został przydzielony. Ilia potraktował chłopaka jak powietrze, zacisnął usta i skierował się w stronę windy. Będzie ciekawie, szkoda, że tego nie zobaczę, pomyślał Will, gdy Potter potruchtał za nowym partnerem. W gabinecie jeszcze długo słychać było jego paplanie.

Demeter zmarszczyła brwi i machnęła na Wrighta, Thompsona i Ariadnę, a oni pośpiesznie czmychnęli z gabinetu. Później spróbowała dać szlaban też Malachi’owi. Posłał jej pełne politowania spojrzenie, zanim leniwym krokiem podążył do wyjścia, załatwiać własne interesy.

— Można by iść na grób tej całej Rook — zamyślił się Dave, odkładając na bok którąś z rzędu ramkę z fotografią Rainheart i jej miliona znajomych.

Belle wzruszyła ramionami, przysuwając sobie następne pudło. Zaczęła wykładać na stół torebki strunowe, ciskając je na bezładną stertę. Will sięgnął po pierwszy z brzegu woreczek – w środku znajdowała się srebrna spinka do włosów, obficie zbryzgana krwią. Łał, niezłe cacko, stwierdził Will, oglądając spinkę ze wszystkich stron, po czym nakleił karteczkę z numerem i wrzucił torebkę do kartonu stojącego obok jego krzesła. Kolejna była para eleganckich, wysadzanych kamieniami kolczyków, potem sznur pereł. Will nie znał się na biżuterii, ale to wyglądało na drogie. Rainheart musiała być bogata albo miała nadzianego sponsora.

— Założę się, że grób też jest pusty — ciągnął Dave, podpierając brodę na ręce.

Will przewrócił oczami, wypisując nowy numer ewidencyjny.

— Przecież już bardziej nie zginą — zauważyła brutalnie Belle. Bezceremonialnie wysypała pozostałe dowody na stół i odrzuciła pudło za siebie. — Ani papiery, ani trup.

— Ale może zostały jakieś ślady.

Posłała Dave’owi powątpiewające spojrzenie.

— Zwietrzały osad magiczny? Taa, bo do tej pory świetnie nam szło z ledwie wyczuwalnymi śladami magii, no nie? Daj spokój, te papiery na stówę nie zniknęły wczoraj, już prędzej ktoś zabrał je po morderstwie Rainheart. Jeśli na dodatek wykopał Rook, zrobił to w tym samym czasie, więc i tak ma nad nami kilka dni przewagi.

— Tylko kilka dni — upierał się Dave.

— Jak nic Malachi właśnie tam teraz węszy — wtrącił Will.

Dave westchnął i z miną skazańca prowadzonego na stos wrócił do swoich ramek.

Rome w milczeniu segregował raporty, udając głuchego i równocześnie ze wszystkich sił próbując nie gapić się na Belle. Był w tym tak dobry, że nie dało się tego nie zauważyć. Normalnie powinni dać mu medal za mistrzostwo konspiracji.

Will nie umiał pojąć jego toku myślenia. Wilkołak-auror – nie ma sprawy, ale lesbijka-auror – wielka tragedia?

Angole naprawdę byli dziwni.

W pewnym momencie Rome zmarszczył czoło.

— Coś ciekawego? — zainteresował się Will.

— Raport z sekcji zwłok.

Dave i Belle natychmiast podnieśli głowy znad dowodów.

— Wszystkie obrażenia Rainheart zadano jej za życia lub w okolicy czasu zgonu, większość z nich była potencjalnie śmiertelnych i nie do końca wiadomo, który cios ją zabił. Poza tym nie miała śladów wskazujących na próbę samoobrony, więc prawdopodobnie podczas ataku była nieprzytomna lub sparaliżowana.

— Stawiam na drugą wersję — mruknął Dave, odchylając się na krześle i splatając dłonie z tyłu głowy. — Pasowałoby do Badfaitha.

— W Mungu nie są pewni. W ciele znaleziono ślady toks… uch, czekajcie… ta-ksyny.

Belle uniosła brwi.

— A to niby co takiego?

— Jakaś trucizna. Chyba — odparł Rome, rozkładając ręce. — Kurde, nie mam pojęcia, nie napisali dokładnie. W każdym razie nawet w niewielkich dawkach powoduje nagłą utratę przytomności i śmierć w ciągu kilku, najwyżej kilkunastu godzin — doczytał.

— To akurat nie pasuje do Badfaitha.

— Nie wiem, co bym wolała — wymamrotała Belle.

Will przytaknął. Badfaith rzadko używał eliksirów, wolał rzucać wyrafinowane klątwy i wyjątkowo skomplikowane uroki, będące jednym wielkim popisem jego umiejętności. Nie raz zdarzało się, że podczas prób złamania, zaklęcia odpalały wstecz, raniąc czaro-saperów i wszystkich w pobliżu lub nawet wysadzając w powietrze całe budynki. Will podejrzewał, że Badfaith obserwował aurorów z bezpiecznej kryjówki w pobliżu miejsca zbrodni, zachwycając się swoim geniuszem i zaśmiewając z głupich stróżów prawa.

Nigdy nie spotkał faceta, ale po dwóch latach miał go serdecznie dość.

Pozostałe raporty nie były tak interesujące – dom Rainheart należał do jej ojca, był czysty i w niewielkim stopniu naładowany magią. Nie rzucono na niego zaklęcia nienanoszalności, nie otaczały go czary zwodzące ani chroniące przed nie-magami. Zwykły domek na przedmieściach zamieszkiwany przez młodą, samotną kobietę. Pozostawione w przedpokoju, salonie i kuchni odciski butów pasowały jedynie do szpilek Rainheart, które miała na sobie w chwili śmierci. Żadne drzwi w budynku nie zostały otworzone siłą, w magiczny czy niemagiczny sposób.

W dowodach też nie było nic interesującego, choć Brytyjczycy zebrali chyba każde źdźbło trawy i każdą drobinkę piasku. Przeważała jednak szalenie droga biżuteria, błyszczące bibeloty i miliony ramek ze zdjęciami. Oprócz pojedynczego jasnego włosa, przypuszczalnie męskiego i znalezionego na początku śledztwa przez Jordana, a obecnie wciąż analizowanego w Dziale Badawczym w podziemiach szpitala Świętego Munga, nie natrafiono już na nic podejrzanego.

Will z westchnieniem cisnął torebeczkę z rozgniecioną czerwoną jagodą do reszty dowodów, wrzucił na wierzch listę z numerami katalogowymi i zamknął pudło. Na stole zostały tylko paprochy i papierowe ścinki po etykietach.

— Oszaleję — jęknął Dave.

Krzesło, na którym się bujał, ze stuknięciem opadło na podłogę.

— Błagam, wyjdźmy stąd albo zacznę gryźć meble.

— Życie ci niemiłe? — mruknął Will, ścierając rękawem śmieci z blatu.

Dave wydał z siebie poirytowane warknięcie i zerwał się z miejsca. Zaczął krążyć po gabinecie, co jakiś czas kopiąc ścianę albo jeden z poustawianych gdzie popadnie kartonów. Belle pokręciła głową i wyjęła z wewnętrznej kieszeni kurtki pilniczek do paznokci.

— Jest po jedenastej, może zjedziemy na dół na lunch? — zaproponował Rome, spojrzawszy na swój zegarek. — To chyba nie liczy się jako złamanie rozkazu, musimy coś jeść, no nie?

— Bogowie, tak!

Dave był już przy drzwiach.

Will zdążył wyjść na korytarz, gdy usłyszał, że Belle zaczepiła Rome’a w progu.

— Chyba mogę liczyć na twoją… hm, dyskrecję, co? No wiesz, na temat wczorajszej nocy.

Rome odchrząknął.

— Niczego nie żałuję — dodała hardo. — Ani się nie wstydzę, jeśli chcesz wiedzieć, ale wolałabym, żeby reszta z was nie patrzyła na mnie w ten sposób.

— Nie mam pojęcia, o czym mówisz — burknął.

— Weź nie pierdziel, Bagnold — prychnęła. — Od rana traktujesz mnie, jakbym przenosiła smoczą ospę.

— Ja… to nie tak…

— Nie tłumacz się, słyszałam już wszystko, co można powiedzieć na ten temat. I gówno mnie to obchodzi, wiesz? Chcę po prostu spokojnie dotrwać do końca delegacji, bez głupich komentarzy na swój temat i szeptów za plecami.

Wyprzedziła ociągającego się Willa, zaciskając usta i rzucając chłodne spojrzenie, które miało chyba znaczyć, że dobrze wiedziała, że podsłuchiwał. Will nieco zwolnił, czekając na wyraźnie skonsternowanego Rome’a. Nie był pewien, czy powinien coś powiedzieć. Belle nie wyglądała, jakby potrzebowała adwokata.

W bufecie jak zawsze było tłoczno, a kolejka do kas miała długość ulicy Broadway. Will ciekawiło, czy to pomieszczenie kiedykolwiek pustoszało. Zdarzyło mu się tu zaglądać w różnych godzinach i zawsze trafiał na dzikie tłumy. Na ten widok się człowiekowi odechciewało kawy.

Rome litościwie zaoferował, że sam ustawi się w gigantyczny ogonku.

— Uchrońcie bogowie, jak ja nie cierpię biurowych romansów — jęknęła Belle, gdy siadali do cudownie wypatrzonego stolika.

Jakiś urzędas z wyładowaną po brzegi tacą zmroził ich wzrokiem, zanim poszedł szukać innego wolnego miejsca, mamrocząc pod nosem o niewychowanej młodzieży. Will doszedł do wniosku, że facet mógł być najwyżej dziesięć lat od niego starszy.

— Co?

Belle wskazała głową w stronę kas.

Rome akurat dobrnął do lady, a młoda ekspedientka, drobna, piegowata blondyneczka, wbijała każde danie na prehistoryczną maszynę, której zgrzyty i trzaski docierały nawet do Willa, na drugi koniec gwarnej sali. W pewnej chwili Rome musiał powiedzieć coś zabawnego, bo dziewczyna wybuchła głośnym śmiechem. Szybko zamilkła i zarumieniła się. Spoglądając na Rome’a spod rzęs, założyła za ucho kosmyk włosów wymykający się ze schludnego koka. Rome szczerzył się do niej, nonszalancko opierając ramieniem o lodówkę z deserami.

A niech mnie, pomyślał Will. Rome zawsze podejrzanie chętnie chodził do bufetu.

— Rytuały godowe nerdów — rzucił Dave z szyderczym uśmiechem, rozpierając się wygodnie na chybotliwym krześle. — Przestań, to urocze. Na swój kaleki sposób.

Will mimowolnie parsknął, ale zaraz poczuł się głupio. Rome właśnie wracał z zamówieniem, sprawnie omijając wchodzących mu w drogę pracowników ministerstwa. Postawił tacę na stoliku i ze zgrzytem odsunął sobie krzesło.

— Coś się stało?

Pozostała trójka z przesadnym entuzjazmem zainteresowała się jedzeniem. Will miał nadzieję, że jego mina była wystarczająco niewinna. Trochę to żenujące dla aurora, że nie umiał kłamać, ale na szczęście nie pracował jako tajniak.

Rome nie wyglądał na przekonanego, przyglądał im się kolejno, mrużąc oczy. Wreszcie wzruszył ramionami i sięgnął po hamburgera.

— Mniejsza — stwierdził, odwijając papier. — Słuchajcie, po drodze wpadłem na Jordana i podpytałem go o Savage’a. Dyskretnie, rzecz jasna. — Przewrócił oczami, bo Belle zmarszczyła brwi i otworzyła usta, zapewne żeby go opieprzyć. — W każdym razie Jordan mówi, że gość faktycznie o jeden raz za dużo oberwał w czaszkę czarnomagiczną klątwą. Sprawa Rook była jego ostatnią i podobno wywalili go, bo dostał obsesji na jej punkcie.

Will zamarł z frytką w zębach.

— Znaczy? — zapytała Belle, wsypując cukier do kawy.

— Za wszelką cenę chciał znaleźć jej tajemniczego kochanka.

Prychnęła.

— Niech zgadnę – uważał, że to Malfoy?

— Właśnie nie — odparł Rome z tryumfalnym uśmiechem. — Savage upierał się, że facet był z ministerstwa, ktoś, kto mógłby dużo stracić, gdyby ten romans się wydał. Doprowadzał tym wszystkich do szału i w końcu kazano mu iść na emeryturę.

Wgryzł się w swoją bułkę.

Belle upiła łyk kawy i syknęła, gdy najwyraźniej poparzyła sobie język.

— Ten Savage miał jakieś przypuszczenia?

Rome pogryzł duży kęs hamburgera.

— Całe mnóstwo — przyznał, przełknąwszy. — Ponoć w ciągu tych paru lat zebrał się niezłą kolekcję zakazów zbliżania.

— Do kogo?

— Między innymi do szefa Departamentu Wypadków i Katastrof, dwóch albo trzech zastępców z innych departamentów, kilku członków Wizengamotu i jakiegoś ważniaka od ministra. Jordan nawet mówił mi nazwisko, ale zapomniałem, na pewno nie kojarzę gościa. No i do Pottera, a raczej do jego żony.

Will zamrugał.

— Do żony Pottera? — powtórzył ze zdziwieniem. — A jaki ona ma z tym związek? O ile mi wiadomo, nie jest „starszym mężczyzną”.

Rome wzruszył ramionami.

— Savage dorwał ją na Pokątnej, żądając informacji na temat Pottera. Świadkowie twierdzili, że strasznie się wydzierał na środku ulicy i prawie się na nią rzucił. Potter jeszcze tego dnia wlepił mu zakaz zbliżania się. Trochę trudno się dziwić, nie?

— Ale jaja — podsumował Dave.

Will umoczył następną frytkę w keczupie i w zamyśleniu rozejrzał się po bufecie. Jego wzrok mimowolnie zatrzymał się na grupie urzędników, siedzących dwa stoliki dalej. Will nie wiedział, o co chodziło, ale coś mu nie pasowało w jednym z tych mężczyzn, skądinąd rozmawiających spokojnie nad resztkami lunchu.

— Ta sprawa robi się coraz dziwniejsza — stwierdziła Belle z westchnieniem.

Rome przytaknął, a potem szturchnął Willa stopą:

— Przestań gapić się, bo jeszcze Malfoy cię pozwie.

Will zakrztusił się kawą. Dave natychmiast łupnął go w plecy, tak że jego płuca odbiły się od żeber, zrobiły salto i zgubiły w okolicach nerek. Will nie był pewien, czy kiedykolwiek uda im się wrócić na właściwe miejsce.

— Co…? — wydyszał, pośpiesznie odpychając rękę Dave’a, przymierzającego się do następnego uderzenia. — Ale że jak…?!

Wciąż pokasłując, znów odwrócił się do podejrzanego faceta, który odwzajemnił spojrzenie, prawdopodobnie zwabiony odgłosami umierania. Mężczyzna był w średnim wieku, szczupły, raczej blady, o bardzo jasnych, prawie białych włosach, świecących niczym żarówka pośród powodzi niemal jednolitych, urzędniczych szat. Gdy w niepokojący sposób zmrużył intensywnie niebieskie oczy, Will zrozumiał, że patrzył na niego odrobinę za długo.

Na potwierdzenie tej tezy Rome wymierzył Willowi kopniaka w kostkę.

— Zaraz, Malfoy? — podchwycił Dave i rozejrzał się po sali. — Gdzie? Chcesz powiedzieć, że wszyscy go szukają, a on sobie po prostu siedzi w stołówce?

—Dlaczego mnie to spotyka?— jęknął Rome z cierpiętniczą miną, przymykając powieki.

Will jeszcze raz zerknął na Malfoya, ale on już wrócił do rozmowy z innymi urzędnikami w eleganckich szatach. Cokolwiek było tematem ich cichej konwersacji, Malfoy cały czas się krzywił, jakby coś go bolało.

— To Malfoy! — szepnął Will do wciąż mamroczącego pod nosem Rome’a. — Mówiłeś, że nie przychodzi do ministerstwa.

Rome łypnął na niego z wyrzutem.

— Bo nie przychodzi. To Honoris Malfoy, pracuje w kominkowym.

— Że w czym proszę? — zapytał uprzejmie Dave.

— W Biurze Głównym Sieci Fiuu — wytłumaczył Rome, a gdy brwi Dave’a podjechały jeszcze wyżej, uściślił:

  Departament Transportu, szóste piętro. Mam wam rozrysować mapę?

Will zamrugał.

W Stanach najczęściej używali łatwych w obsłudze skrótów z pierwszych liter, ale Brytyjczycy woleli swoje dziwne określenia:, kominkowy, uderzeniówka, Trolla Jama… Przez to wszystko było jeszcze bardziej zagmatwane.

Belle wytarła usta papierową serwetką, po czym złożyła ją starannie na pół.

— Jakiś związek z naszym Malfoyem?

— Są kuzynami.

— Myślisz, że będzie coś wiedział?

Rome podrapał się po nosie.

— Wątpię — stwierdził w końcu, kręcąc głową. — Chyba nie za bardzo się nie lubią, ale nie zapraszają mnie na rodzinne przyjęcia, więc… — Wzruszył ramionami.

Will nie mógł się powstrzymać przed gapieniem się na Malfoya, który wyglądał, no cóż, dokładnie tak jak powinien wyglądać Malfoy. Do licha, drzewo genealogiczne tej rodziny zaczynało być bardziej rozległe niż plan nowojorskiego metra.

— Facet sprawia wrażenie naprawdę uroczego gościea — sarknął Dave. — Czy jest w ogóle ktoś, kto go lubi?

Rome przewrócił oczami.

— Zdziwiłbyś się.

— A może zajrzymy przy okazji do Kwatery Głównej? — zaproponowała Belle, gdy wsiadali do windy. — Przecież sprawa Rook była dość głośna, pewnie inni aurorzy też coś wiedzą. Albo słyszeli więcej na temat tego całego Savage’a.

— Jak uda nam się złapać Davidsona, dowiemy się wszystkiego — mruknął Rome z krzywym uśmiechem. — Pamiętajcie, nie mówcie mu nic, jeśli nie chcecie, żeby o wiedziało o tym całe biuro i kilka innych departamentów —  ostrzegł ich. — Koleś ma jęzor długości Tamizy i zero taktu. Zawsze się zastanawiałem, czemu został aurorem, a nie pracuje w „Czarownicy”, odnalazłby powołanie w jej dziale plotkarskim. Szef najczęściej wysyła go do głupich robót, jak sprawdzanie kamer z mugolskiego monitoringu, byleby się go pozbyć.

Przechodząc przez cichy i pusty Departament Przestrzegania Prawa, na wszelki wypadek zajrzeli gabinetu. Zastali tam śmiertelnie znudzonego Malachi’a, który z nogami na stole przeglądał raport z sekcji zwłok Rainheart.

— Och, moi wybawcy! Już myślałem, że będę musiał, chrońcie bogowie, zacząć robić coś konstruktywnego.

Zamknął teczkę i bezceremonialnie rzucił ją na blat, tak że przejechała przez całą jego długość i zatrzymała się na brzegu, cudem tylko nie spadając na podłogę. Malachi zjechał niżej na krześle i swoim zwyczajem splótł dłonie na brzuchu. Chyba po drodze wpadł do hotelu lub na zakupy, bo Will mógłby się założyć, że rano konsultant miał na sobie ciemnoniebieski garnitur, a nie w jasnoszary w grubą kratkę.

Will spojrzał na sponiewierany raport.

— Malachi, ty na pewno wiesz, co to taksyna.

— Trująca substancja znajdująca się w igłach cisa pospolitego.

W mózgu Willa pojawiła się jakaś myśl, ale nie potrafił jej złapać.

— Jak tam wasz areszt, kwiatuszki?

— Jeszcze nie łazimy po ścianach, ale mało brakuje — przyznał Dave. — Właśnie wracamy z lunchu i idziemy na drugą stronę posłuchać plotek. Dołączasz?

Malachi’owi dwa razy nie trzeba było powtarzać.

— A ty, dowiedziałeś się czegoś? — zagadnął Will.

— Mhm. Poprosiłem znajomego o przysługę i znalazłem grób naszej drogiej samobójczyni.

— Pusty? — wtrącił Dave.

Malachi nie zdążył mu odpowiedzieć, bo tuż za progiem Kwatery Głównej zderzyli się z niezwykle zdenerwowanym Harrym Potterem. Na widok wchodzących osób stanął jak wryty.

— Co państwo tu robią? — zdziwił się. — Proszę nie kręcić mi pod nogami!

I wypadł na zewnątrz.

Will uniósł brwi.

— Pali się? — mruknął do Rome’a.

Rome sapnął.

— Ej, Addams! — zawołał do aurora w zielonej kurtce pilotce. — Co się tu dzieje?

Mężczyzna wychylił się ze swojego boksu i westchnął ciężko.

— Och, człowieku, nie masz pojęcia…

W Kwaterze Głównej panował większy chaos niż zwykle, choć wydawało się, że ubyło z niej przynajmniej dwie trzecie pracowników. Większość boksów była pusta, a ci aurorzy, którzy pozostali na stanowiskach, z wielkim zaangażowaniem przerzucali sterty pergaminów oraz wysyłali i odbierali setki wiadomości jednocześnie – także tych dostarczanych przez sowy, robiące w pomieszczeniu za sztuczny tłum i źródło dodatkowego bałaganu. Wszędzie latały pióra i skrawki papieru, podłogę zdobiło kilka szarych kleksów i wszyscy dyskutowali ze sobą podniesionymi głosami. Willowi udało się z tego potoku zmieszanych głosów wyłapać pojedyncze zdania: „Ale żeby tak w biały dzień?”, „Gdzie była ochrona?”, „Powinni ich wywalić na zbite pyski!” oraz: „skandal”, „niemożliwe”, „banda spasionych gumochłonów”, setki przekleństw i powtarzające się słowo „dementorzy”.

Przeszył go dreszcz.

Rome podszedł do Addamsa.

— Był jakiś zamach, czy jak?

— Wyobraź sobie, Bagnold, że ktoś włamał się do Azkabanu — odparł ponuro Addams.

Willowi opadła szczęka. Odskoczył, bo prawie staranowała go wieża pudeł, lewitowana przez bardzo wściekłą czarownicę. Kobieta nawarczała na niego, a potem na Belle, która nie zdążyła w porę zejść jej z drogi.

— Kiedy?

— Jakąś godzinę temu. Szef mało nie dostał wylewu, wysłał tam połowę uderzeniówki i dwa razy tyle naszych, ale wątpię, czy coś znajdą. Ktokolwiek to był, prześliznął się przez barierę, przeszedł koło ochrony i wpadł dopiero na alarmie na kracie celi.

— Cholera.

— Noo. Z dementorami tak łatwo by mu nie poszło — wymamrotał Addams. — Dobra zmiana, psidwak jej mordę lizał.

Malachi zmierzył go długim spojrzeniem.

— Przystojniaczku, czy ty kiedykolwiek widziałeś dementora? — zapytał słodko.

Addams prychnął.

— Chwila — rzucił Dave, marszcząc brwi — to jest to wasze słynne więzienie, no nie? Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło?

— Ludzie z natury próbują wydostać się Z WIĘZIENIA — odparł sucho Addams, patrząc na niego z politowaniem — a nie się DO NIEGO włamywać. Do tej pory mieliśmy kilka prób i trzy skuteczne ucieczki, w tym dwie w czasie wojny prawdopodobnie wspomagane z zewnątrz. Żadnego włamania, udanego czy nie.

— No dobra, gdzie dokładnie ten ktoś próbował wejść? — zapytał pośpiesznie Rome, bo Belle otwierała już usta, żeby włączyć się do pyskówki. — Przecież nie zamierzał zwiedzać, co?

— Cela dwieście trzynaście.

— A tak, nauczyłem się na pamięć miejscówki każdego lokatora Azkabanu.

Addams przewrócił oczami.

— Lucius Malfoy — oznajmił.

2 komentarze:

  1. Dobra, ja zacznę od teorii i tak mi nic nie zdradzisz, ale lubię teorię, więc sobie pogadam. Zaczynam podejrzewać Roma, trochę miałam wrażenie, że na niego wskazujesz w rozdziale, ale jednocześnie mógł to być pstryczek w nos. Typ dostarcza Amerykanom właściwie wszystkich informacji, jest dla nich jak otwarta księga, więc mu ufają i o wszystkim mówią. Idealny kandydat na szpiega albo i mordercę. No i nazwisko się tak samo zaczyna Bagnold Badfaith, chyba, że pomyliłam nazwisko Roma hahah.
    Co do dziewczyny, która sama sobie zadawała te ciosy w brzuch, to wyczuwam imperiusa, czy jak się to zaklęcie zwało. Morderca jest dokładny, nie ma co.
    Na tej stołówce to już myślałam, że Draco jest, ale to by było niezłe wejście. Wszyscy na niego czekają od 9 rozdziałów, a tu taka niespodzianka.
    Mój ukochany Will budzący się rano z kacem i chcący umrzeć - zasłużył. Ale chyba warto było szaleć tak. Dee jest strasznie sztywna, trochę rozrywki każdemu się należy ;) A ten "magiczny" eliksir Malachiego to może mugolski poranny klin? Tak mi się od razu skojarzyło ;)
    Ogólnie to myślę, ze mordercę już znamy, bo do finału chyba bliżej niż dalej.
    Niecierpliwie czekam na następny - no bo kto się włamał do Azkabanu?

    Pozdrawiam,
    Golden
    https://hell-is-empty-without-you.blogspot.com/
    https://wkrainiecienaimroku.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ja też lubię Wasze teorie, bo dzięki temu wiem, czy idę z pisaniem w dobrym kierunku ;)

      Wydaje mi się, że jesteśmy już za połową historii - mam nadzieję, że zamknę ją w 15, maksymalnie w 20 rozdziałach. Do tej pory nadawałam historii kształt i trochę Wam opowiadałam o świecie, ale teraz już mam rozpisane wątki i powoli zaczynają się pojawiać w tekście. Liczę, że nic po drodze nie sknocę ;)

      PS Niewykluczone, że Malachi poczęstował naszych aurorów klasycznym klinem :D Niestety, sekretu swojego genialnego eliksiru nie chciał zdradzić nawet mnie.

      Również pozdrawiam,
      Bea

      Usuń