niedziela, 24 stycznia 2021

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY. Panna o ognistych włosach

Przesłuchiwanie bliskich Rainheart przyniosło okrągłe zero nowych śladów, dlatego Dee momentalnie się ożywiła, gdy dotarły do niej najświeższe plotki. Aż zapomniała ochrzanić Willa i resztę za spacerki po ministerstwie i z szaleństwem w oczach oraz rozwianym włosem – czy też powiewając warkoczykami – poleciała do Kwatery Głównej, wypytać o szczegóły.

Ilia przyczepił na tablicy obok zdjęcia zwłok Rainheart karteczkę z najważniejszymi informacjami wyciągniętymi z raportu magipatologów: otruta taksyną (cis pospolity) i wypatroszona za życia bez użycia czarów, ciało leżało cztery doby, nikt go nie przesuwał. Od fotografii prowadziły strzałki do skrawków pergaminów z możliwymi powiązaniami: „samobójstwo Lilianny Rook?” i „Draco Malfoy?” wypisane wielkimi, pogrubionymi literami. Obie teorie łączyły się również ze sobą nawzajem, a teraz jeszcze Ilia odprowadził od drugiej z nich czerwoną linię do najnowszego, nawet bardziej naciąganego, tropu: „próba uwolnienia Luciusa Malfoya?”

Znaki zapytania wiele mówiły.

— Przecież to czysty idiotyzm — prychnął Smith, nalewając kawy do wyszczerbionego, białego kubka z logo ministerstwa. Wrzucił kostkę cukru i hałaśliwie zamieszał łyżeczką. — Nie ma co się tak ekscytować, nie każda sprawa musi mieć związek z Badfaithem.

Rome mruknął.

— Fakt — rzucił półgłosem do Willa. — Nadal mamy normalnych przestępców.

Dee wróciła zaskakująco szybko, w dużo gorszym humorze.

— Potter, Merrick — wycedziła przez zęby. — Idźcie tam i dowiedzcie się czegoś.

Jim urósł o kilka cali.

Smith nie był jedyną osobą sceptycznie nastawioną do problemu.

— Malfoy zeznawał przeciwko staremu Luckowi na procesie — oznajmił Fawley, namiętnie polerując okulary poszarzałą chusteczką. — Byłem, słyszałem. Już prędzej zażądałby kary śmierci, niż postanowił go wydostać i to po tylu latach.

— No właśnie, ile Luciusowi jeszcze zostało? — zastanowił się Wright, na moment odrywając się od gapienia na Belle.

Fawley wsunął okulary na nos.

— Bo ja wiem, parę lat — bąknął, krzywiąc się. — Dostał trochę ponad dwadzieścia pięć.

— Od wojny minęło dwadzieścia trzy — zauważył Rome.

— Bez sensu — stwierdził Dave. Wylał sobie resztkę kawy z dzbanka, z brzękiem odstawił go na biurko i sięgnął po cukier. Cztery kostki, robi się poważnie, pomyślał Will. — Jak zresztą cała ta sprawa, totalny idiotyzm — mamrotał Dave, wracając do stołu. — Po cholerę Badfaith wciąga w to tych waszych Malfoyów? Też jest nekromantą? Znaczy, Draco, czy jak mu tam?

Nie od razu dostał odpowiedź.

— Chyba nie… — odezwał się w końcu Thompson. — Ale był śmierciożercą.

— To nekromanci?

— No nie…

Thompson podrapał się w potylicę i spojrzał na starszych aurorów.

— Udało im się wskrzesić Sami-Wiecie-Kogo — zauważył Smith.

Will wysilił pamięć.

— Moment, a on nie miał wtedy przypadkiem piętnastu lat? — zapytał.

Smith zgromił go wzrokiem.

Dee potarła twarz dłonią.

— Przydałby się nakaz rewizji.

— Życzę powodzenia — prychnął Fawley, splatając dłonie na brzuchu. — Nadziejemy się na zastęp papug i zanim się obejrzymy, umorzą nam sprawę.

— Nie zbiją nakazu rewizji.

Uśmiechając się złośliwie, popatrzył na Dee ponad okularami.

— Ostatni raz udało się nam dostać do dworu zaraz po wojnie, gdy Malfoy siedział.

— Siłą też tam nie wejdziemy — wtrącił szybko Rome. — Bariera jest nie do przebicia.

Willowi znów stanął przed oczami Jordan.

Demeter nachmurzyła się.

— Co jest z tymi ludźmi, to jakaś rodzina królewska, do cholery?

— Mają tyle kasy, że niepotrzebny im tytuł — odparł Wright.

— Zaiste, nadzwyczajne osobistości — powiedział wesoło Malachi, otwierając oczy. Do tej pory milczał i wydawało się, że uciął sobie drzemkę. — Ale nie uważacie, że może trochę za wiele się im przypisuje? Jedna rodzina nie może być zaplątana… hm, cóż, we wszystko.

— No to nie znasz Malfoyów — wyburczał Fawley, łypiąc na konsultanta nieprzyjaźnie.

— Poza tym, dużo ich i mają niezłe kontakty — dodał Wright.

Malachi uniósł brew.

W tej chwili pojawili się Jim i Ariadna. Potter był tak naładowany plotkami, że wydawało się, że mógłby latać pod sufitem.

— Kurde, ale numer — rzucił od progu. Walnął drzwiami, przemaszerował przez gabinet i zgrzytnął krzesłem. Wnętrzności Willa skręciły się w supełek. — Stary Malfoy w ogóle nie chce gadać, dosłownie, zamilkł jak głaz i tylko gapi się w ścianę, nikt nie wie dlaczego. Ojciec próbuje dostać pozwolenie na podanie mu veritaserum, ale to może potrwać. A aurorzy próbują dobić się do Malfoya, znaczy tego, no, do Dracona Malfoya, tyle że jego asystentka wciąż powtarza, że go nie ma. Trochę to cuchnie, nie? Choć chyba dla odmiany teraz nikt go nie podejrzewa, wszyscy wiedzą, że nie za bardzo lubił się z tatusiem. W każdym bądź razie wzmocnili zaklęcia wokół Azkabanu i podwoili ochronę, no i szukają tego cwaniaczka, ale ślad urywa się na stałym lądzie, więc musiał dostać się na brzeg w mugolski sposób, tylko że tam nie ma żadnych kamer, bo to kawałek pustej plaży, na dodatek otoczonej barierą antymugolską — wypluł jednym tchem. — No więc, wiecie, dupa.

Demeter spojrzała na Ariadnę, ale ona potrząsnęła głową, aż zatrzepotały jej kolczyki.

— Nic nie mam. No chyba że interesuje nas, że Kirke skręciła nogę podczas pościgu — przypomniało jej się, gdy siadała obok Malachi’a. — Uzdrowiciele już ją poskładali, a ja przy okazji nauczyłam się paru nowych przekleństw i wcale nie chodzi mi o zaklęcia.

— Mówiłem, bez sensu — burknął Dave.

Ilia wstał bez słowa, podszedł do tablicy i odczepił sznurek łączący Dracona Malfoya z wydarzeniami w Azkabanie. Przymocowana czarną szpilką karteczka wydawała się wisieć w próżni, niepowiązana z żadnymi z innych teorii i tropów na tablicy. Wyglądało to głupio, dziwnie i jednocześnie trochę zabawnie.

Po cholerę ktoś włamywał się do więzienia?

Po cholerę Badfaith miałby włamywać się do więzienia?

— Zatrzymajmy się na moment — odezwał się Malachi — i zastanówmy, jaki cel Badfaith miałby w wydostaniu z Azkabanu Malfoya Seniora? Bo w tej chwili, jak rzekł pan McLoughlin, jest to trochę bez sensu.

— Musieli się znać, nie? — zasugerowała Ariadna.

— Diabli wiedzą — wymamrotała Demeter, bawiąc się koralikowym naszyjnikiem.

Brytyjczycy zgodnie wlepili w nią spojrzenia.

— Mało wiemy na temat przeszłości Badfaitha — przyznała Belle. Nawinęła sobie na palec jeden z grubych loków. — Facet pojawił się znikąd jakieś sześć lat temu. Przez półtorej roku pracował na uniwersytecie, potem na chwilę straciliśmy go z radaru, aż zaczęły wypływać trupy. Dosłownie

— O czym mówiłam pierwszego dnia — mruknęła Dee.

Ariadna wzruszyła ramionami.

— Za dużo informacji na raz. Zresztą pamiętam z tego głównie obrzydliwe zdjęcia i inne…

— Podsumowując — przerwał jej Smith. Ariadna kłapnęła ustami i spojrzała na niego z oburzeniem, ale potraktował ją jak powietrze. — Nie wiemy, co łączy Badfaitha ze starym Luciusem, jeśli w ogóle cokolwiek. Tę samą sytuację mamy z Rook i z Rainheart, przy czym Rainheart przynajmniej możemy jakkolwiek powiązać z Malfoyem.

Belle rozłożyła ręce.

— Jedyną pewną rzeczą w tej sprawie jest to, że ciała naszej uroczej samobójczyni nie ma w grobie — oświadczył Malachi.

Demeter zmroziła go wzrokiem.

— Dopiero teraz o tym mówisz?!

— Jakoś nie było okazji. Uruchomiłem kontakty, znalazłem jej miejsce pochówku i trochę się nad nim pogimnastykowałem. Jest puste i to od pewnego czasu.

— Czyli?

— Kilka miesięcy, ale nie dłużej niż pół roku. Trudno powiedzieć, ślady są bardzo słabe.

— Czyli to raczej na pewno Badfaith — westchnął Rome, opierając głowę na ręce. — Bo kto inny miałby kraść trupa, nie? O co temu gościowi chodzi?

— Nekromanci — mruknął ponuro Dave. — Tego nie zrozumiesz.

— Zaraz mózg mi pęknie — szepnął Thompson do Wrighta za plecami Belle.

Dee słuch miała tylko trochę słabszy od wilkołaka.

— Dobra, kończymy — zgodziła się.

Zaraz za progiem gabinetu Demeter przypomniało się o szlabanie. Will cudem wyżebrał kwadrans na ćwiczenia, a Dave narzekał tak długo, że Dee w końcu pogroziła mu różdżką. Powlókł się do windy z miną męczennika.

Will oczywiście dostał od kumpla milion wiadomości. Otworzył najnowszą.

 

Heloł?

od: Chris Sayre 2 <ch.sayre@magicmail.com>

do: mnie <will.h.lesage@magicmail.com>

 

Ej, co się nie odzywasz, stary? Drugi dzień się do ciebie dobijam. Porwali cię, czy Dee wykończyła już was wszystkich psychicznie? A może zapłakałeś się na śmierć na wieść o ślubie twojej ex?

BTW, uśmiejesz się. Dziadek powiedział, że jeśli Percy nie znajdzie wreszcie pracy, nie dostanie złamanego sprinka na ten ślub. A podobno Marion już zamówiła jakieś francuskie koronki do sukni. Będą jaja, jak każą jej to wszystko zwracać.

Weź napisz coś w końcu, bo ja umrę tu z nudów. Collins nadal lata jak kuguchar z chorym pęcherzem z tymi zasadami tajności, a Donnell poszedł na urlop, więc nawet nie ma się z kogo ponabijać. Ostatnio nawet miałem ochotę popracować, ale posiedziałem i poczekałem, aż mi przejdzie.

 

 

Re: Heloł?

od: ja <will.h.lesage@magicmail.com>

do: Chris Sayre 2 <ch.sayre@magicmail.com>

 

Ha-ha, ten żart jest tak stary, że bierze już trzecie okrążenie po czaronecie, mógłbyś się bardziej wysilić.

Żyję, ale nie wiem, jak długo to potrwa. Mam szlaban. Razem z Belle i Dave’em, co jest kiepskim pocieszeniem, bo: a) to ich wina, b) Dave co dwie minuty jęczy, że mu się nudzi i jest w tym gorzej wkurzający od ciebie.

Wyobraź sobie, że zaciągnęli mnie do baru. W środę. Dee mało nas nie udusiła, cały ranek się nad nami znęcała. Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak agresywnie przestawiał talerze. Zresztą, wciąż zionie ogniem i uziemiła nas w domu. No i w ministerstwie, bo reszta chodzi w teren, a my siedzimy w papierach i segregujemy dowody jak jakieś skrzaty. Porażka.

Mówiłem ci, że miotła im na drogę, jak dla mnie mogą wziąć tuzin ślubów. Ale Percy’emu nie wróżę znalezienia pracy zgodnie z jego kwalifikacjami, skoro nawet własny ojciec wywalił go z roboty.

 

Chris odpisał natychmiast, Will nie zdążył nawet dobiec do połowy osiedla.

 

Re: Re: Heloł?

od: Chris Sayre 2 <ch.sayre@magicmail.com>

do: ja <will.h.lesage@magicmail.com>

 

DO BARU?! ZDRAJCO!!! CHCĘ WIEDZIEĆ WSZYSTKO!!!

 

Will westchnął, wrzucając telefon do kieszeni. Czasem Chris był gorszy niż stado nastolatek.

Już w połowie drogi Will poczuł, że było źle – najwyraźniej przestawał działać eliksir Malachi’a i wracał ból głowy. Przy ostatnim kółku zrobiło się gorzej niż źle. Will z trudem doczołgał się do domu, jakoś wdrapał do schodach i padł na łóżko w opakowaniu, zrzucając tylko buty.

Obudziło go walenie do drzwi.

— Wstawaj, Lesage!

Otworzył oczy, nie do końca rozumiejąc, co się działo.

Łup.

— Lesage!

Z jękiem wysunął się z pościeli, przez przypadek zrzucając komórkę z szafki nocnej. Gdy telefon stuknął o parkiet, podświetlił się ekran, pokazując godzinę trzecią dwadzieścia.

Co jest?

Will poczłapał przez sypialnię i wyszedł na korytarz. Dee, w szortach i wyblakłym T-shircie, które służyły jej za piżamę, wydzierała się na Dave’a, żeby wstawał. Z sąsiedniego pokoju wyglądała potargana i ewidentnie zaspana Belle. Will nigdy jej takiej nie widział.

— Oszalałaś, kobieto? — wychrypiała.

Demeter jeszcze raz uderzyła w drzwi Dave’a.

— Dostałam sowę od Pottera, mamy kolejne morderstwo. Ubierać się.

Will wrócił do pokoju i spojrzał na szafę. Całe szczęście był niemal gotowy, gorzej, że nadal miał lekką migrenę.

— Lesage!

— Idę, idę.

Dla zaoszczędzenia czasu postanowił zawiązać sznurówki zaklęciem i w efekcie przez następne kilka minut rozplątywał supełki, słuchając wrzasków Dee zza ściany. Cóż, na własne życzenie – nigdy nie był mistrzem w tego typu magii.

W przeciwieństwie do Belle, która wprawdzie wciąż była mocno nieprzytomna, ale wyglądała „normalnie”, co zdumiało i w pewien sposób zachwyciło Willa. Do licha, czego ona używa?, myślał, wpychając w jeansy wygnieciony podkoszulek. Dave po prostu zarzucił kurtkę na piżamę i teraz ziewał potężnie, opierając się o poręcz schodów, natomiast potargany jak siedem nieszczęść Ilia kiwał się w najciemniejszym kącie holu. Mills w ogóle się nie pojawił – Demeter pewnie nie chciało się z nim walczyć o tak morderczej godzinie.

Grimmauld Place przypominało trochę Nowy Jork – wydawało się nigdy nie spać. Choć ulica była opustoszała, w co drugim oknie paliło się światło, w jednym z domów dwadzieścia cztery godziny na dobę grał telewizor, a z innego dochodziły odgłosy potężnej awantury. Niezależnie od pory dnia lub nocy zawsze gdzieś trwała jakaś impreza lub zadyma i wszyscy tak się do tego przyzwyczaili, że żaden z sąsiadów nie reagował. Willa nie przestawało to zadziwiać.

Z kolei Dee nie przestawała się wściekać się, że nie mieli sowy, więc nie mogła ściągnąć brytyjskiej części zespołu. Na dodatek Malachi nie odbierał telefonu i zdążyła mu już nagrać dwa tuziny wiadomości, z czego trzy czwarte dałoby się podciągnąć pod groźby karalne.

W takich chwilach Will zazdrościł Malachi’owi – departament płacił konsultantom od zakończonej roboty, ale nie potrącał premii za brak złe zachowanie czy niedyspozycyjność. Demeter mogła zatem wychodzić z siebie, a tymczasem Malachi spał spokojnie w ramionach napotkanej w barze piękności i nikomu nic do tego.

— Gdzie idziemy? — zapytał Ilia, gdy doszli do rogu ulicy.

Dee pogrzebała w kieszeniach.

— Fortune Green Road trzy — przeczytała, wyciągnąwszy pomięty list. — Metro chyba teraz nie działa, musimy znaleźć przystanek autobusowy — wymamrotała, rozglądając się.

Pozostali byli zbyt zaspani, żeby dyskutować.

Po półtorej godziny oraz, co zaskakujące, tylko jednym zgubieniu drogi, dotarli przed czteropiętrowy budynek. W drzwiach na klatkę wysoki mężczyzna w ciemnej kurtce palił papierosa, gapiąc się w głąb pustej ulicy.

W mieszkaniu od wejścia pachniało kurzem, starymi meblami i ledwie wyczuwalną nutą damskich perfum. Ofiara leżała na plecach na środku salonu i Will początkowo pomyślał, że oberwała w głowę – jej blada twarz kontrastowała z otaczającą ją rdzawo-czerwoną plamą. Dopiero gdy poszedł bliżej, zrozumiał, że kobieta miała długie, ciemnorude włosy, ułożone w sposób, który wydawał się zamierzony. Ani jeden kosmyk nie wpadł do świeżej kałuży krwi, rozciągającej się między kanapą a stolikiem kawowym i powoli wsiąkającej w puchowy dywan. Will wprawdzie nie był magikoronerem, ale potrafił stwierdzić, że przyczyną śmierci mogły być liczne rany kłute brzucha.

To dopiero wściekłe déjà vu. Pomijając kolor włosów nowej ofiary, miejsce zbrodni wyglądało niemal identycznie jak w przypadku morderstwa Rainheart. Cholera, zgadzała się nawet pieprzona, błękitna bluzka. Gdyby Will się uparł, pewnie udałoby mu się też dopasować rozbryzgi na suficie i mniejsze plamy krwi na podłodze.

Nic dziwnego, że Potter ich wezwał.

Wspomniany szef aurorów przestał oglądać trupa i zerwał się na równe nogi.

— Dobrze, że jesteście — odetchnął. Trzęsącymi się rękoma raz po raz poprawiał okulary, które nie zsunęły mu się z nosa nawet o pół cala. — O, Merlinie, to jakiś obłęd. Żeby to coś takiego… tyle lat po wojnie…

— Co wiemy? — zapytała rzeczowo Demeter.

Potter machnął na kręcącego się nieopodal Jordana.

— Esmeralda Groover, dwadzieścia dwa lata, niezamężna — poinformował ich młodszy mężczyzna, otwierając notatnik. — Jakieś dwie godziny temu znalazła ją współlokatorka, Dinnah Nolan, i od razu powiadomiła biuro. Na razie brak powiązań z Rainheart.

— Status krwi?

Jordan uniósł brwi.

— Ale że ofiary? Mugolaczka. To ma znaczenie?

— Niewykluczone.

— Coś ją łączy z Malfoyem? — wtrącił Ilia, nie dając czasu pociągnięcie tematu.

— Raczej nie — odparł ostrożnie Jordan. — Choć w sumie nie pytałem. Mam sprawdzić?

Spojrzał na Pottera, który kiwnął głową. Jordan zamknął notatnik i wyszedł.

— Rozejrzyjcie się — mruknęła Dee, zanim odciągnęła Pottera na bok.

Ilia pochylił się nad zwłokami, a Will, Belle i Dave rozeszli się w trzy różne strony, omijając czerwone plamy i starając się nie wchodzić zbytnio w drogę brytyjskim aurorom. Will skinął Whitestone’owi, ale mężczyzna go zignorował.

Brudno-niebieski salon był jeszcze mniejszy niż u Rainheart i nie tak elegancki. Zapełniały go podniszczone meble najtańszego gatunku, nad kanapą wisiał obraz martwej natury, a na szczycie regału ustawiono w rządku pół tuzina butelek po drogich alkoholach. Na niskim stoliku filiżanka z resztkami herbaty, zapomniana książka na komodzie, zalana kawą jasnobeżowa marynarka przerzucona przez oparcie fotela. Nic specjalnego.

No, nie licząc wypatroszonego trupa i unoszącego się nad nim metalicznego aromatu, ale tego raczej nie było w projekcie.

Współlokatorka okazała się niską, pulchną dziewczyną o mysich włosach oraz małych oczach, teraz dodatkowo zapuchniętych. Nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia parę lat. Pochlipywała cicho w kuchni, wciśnięta w kąt pomiędzy niewielkim stołem, obdrapaną lodówką i parapetem zawalonym skrzynkami z uschniętymi roślinkami. Bordowy uniform z logo restauracji sugerował, że panna Nolan niedawno wróciła z pracy.

Czy tylko Willowi wyła w głowie syrena alarmowa?

Podał dziewczynie chusteczkę.

— D-dziękuję — wystękała i hałaśliwie wydmuchała nos.

Will uśmiechnął się blado.

— Długo mieszkałyście razem? — zagadnął.

— Parę miesięcy.

— Przyjaźniłyście się?

Potrząsnęła głową.

— Znalazłam ogłoszenie w „Proroku” — jęknęła między kolejnymi spazmami. — Ktoś nagle się wyprowadził i Esme… W poniedziałek miała zacząć pracę… w ministerstwie… Była taka mądra i miiiiłaaaaaa…

Will skrzywił się mimowolnie, gdy jej głos przeszedł w pisk. Nie pomagało to na jego rozpędzającą się migrenę. Niezręcznie poklepał dziewczynę po ramieniu i czym prędzej zwiał.

Na szczęście od razu trafił do sypialni denatki, o czym dowiedział się z leżącej przy drzwiach sterty nieotwartych kopert. Mikroskopijnych rozmiarów pokój, w przeciwieństwie do uporządkowanego i nieco bezpłciowego salonu, przypominał Nowy Orlean po przejściu huraganu Katrina. Podłogę pokrywały ubrania, zmieszane z książkami i luźnymi pergaminami, a na niezaścielonym łóżku leżało jeszcze więcej ciuchów. Biurko ginęło pod stertą styropianowych opakowań po daniach na wynos, wieżami brudnych naczyń oraz niedorzeczną ilością kosmetyków – Will nie rozumiał, po co ktokolwiek miałby potrzebować ich aż tyle. Z wysuniętych szuflad komody wylewały się wodospady bielizny we wszystkich możliwych kolorach, natomiast ogromna trzydrzwiowa szafa wyglądała, jakby się poddała i zwyczajnie wybuchła.

Dave zagwizdał Willowi do ucha.

— Łał, ale pieprznik.

— Prawie jak u ciebie.

Will uchylił się przed pacnięciem w tył głowy i sięgnął po pocztę. Nie-magiczne rachunki za prąd i wodę – prawdopodobnie mieszkanie wynajmowane było od nie-magów – ponaglenie do zapłaty za nowy komplet szat wyjściowych, kilka ulotek, dwie uprzejme odmowy przyjęcia do pracy. Długi i nudny list od siostry. Pocztówka z Mediolanu z pozdrowieniami od Anie. Informacja z ministerstwa, że w poniedziałek o ósmej trzydzieści panna Groover powinna zgłosić się do Działu Kadr Departamentu Transportu Magicznego w celu podpisania umowy na stanowisku asystentki, a także odebrania ministerialnej legitymacji. Współlokatorka mówiła prawdę.

— Masz coś?

Dave ostrożnie dźgnął jedno z pustych opakowań. Chwała bogom, nie wybiegło z niego stado myszy ani karaluchów.

— Wielkie nic — westchnął Will.

Odłożył listy na brzeg komody i rozglądając się za bezpieczną ścieżką przez to pobojowisko, wyjął różdżkę oraz kilka torebek na dowody. Nie wiedział, od czego się zacząć. Od góry koronkowych majtek? Różowego stanika dyndającego na żyrandolu? A może od wepchniętego pod łóżko stosu książek o wiele mówiących tytułach takich jak: „Zauroczony książę”, „Klątwa miłości”, czy „Żona dla czarnoksiężnika”. Pokój Willa w akademiku nie wyglądał tak w najgorszych studenckich czasach, choć dzielił go z Chrisem, dla którego „sprzątanie” był jedynie słowem na „s”. Na pewno żaden z nich nie miał kolekcji zmęczonych życiem harlequinów, co najwyżej parę gazetek dla dorosłych. Chrisowi zdarzało się też przynosić z randek pamiątki w postaci damskiej bielizny, co według Willa, będącego wtedy w stałym związku z Marion, było szczytem żenady.

Zaskakujące, ile czasu może zająć zeskanowanie małego pomieszczenia – Will miał wrażenie, że trwało to wieki. Ku jego wielkiemu rozczarowaniu nie trafili na nic prócz tłustego, czarnego pająka, siedzącego w kubku po kawie.

Dave wypadł na korytarz prędkością miotły wyścigowej.

Will parsknął.

— Odwaga godna aurora.

— Wal się!

Will jeszcze raz zerknął na pająka i na wszelki wypadek przykrył naczynie książką.

Odchylił firankę, żeby wyjrzeć na ulicę. Na zewnątrz było już całkiem jasno i pierwsze osoby wychodziły do pracy. Kobieta w niebieskiej bluzie biegła chodnikiem ze słuchawkami w uszach, starszy pan niecierpliwie ciągnął za smycz spasionego jamnika, osikującego krzak białych róż, a dwóch wgapionych w telefony facetów czekało na autobus na przystanku znajdującym się dokładnie naprzeciwko okna, w którym stał Will.

Błogosławiona nieświadomości, pomyślał, odwracając się. Jeszcze raz ogarnął sypialnię spojrzeniem, westchnął i zgarnął z komody swoje nędzne materiały dowodowe. Dee na pewno ucieszy się na widok cienkiego pliku kopert.

W salonie dwóch Brytyjczyków z namaszczeniem rozkładało czarną folię. Will ominął ich, podchodząc do przetrzepującego zasłony Dave’a.

— O mój…

Ariadna, zielona na twarzy, zatrzymała się jak spetryfikowana w progu i szeroko otwartymi oczami gapiła na zwłoki. Will odruchowo też na nie spojrzał. No cóż, trup jak trup, nie wyglądał źle jak na możliwości – i wyobraźnię – Badfaitha. Nawet jeszcze za bardzo nie śmierdział, zaklęcia spokojnie dawały temu radę, co zawsze było znacznym plusem. Jednak gdy jeden z aurorów płynnym ruchem różdżki przeniósł ciało do zawieszonego w powietrzu worka, a blada dłoń wysunęła się złowieszczo poza krawędź plastiku, Ariadna pisnęła i zrobiła gwałtowny zwrot na pięcie. Prawie wpadła na stojącego za nią Rome’a, który głośno przełknął ślinę.

Rome okrążył pokój, uważając, żeby nie wejść w żadną plamę.

— Co tu robicie? — zdziwił się Will.

— Dostaliśmy sowę z ministerstwa. Merlinie, czemu na was nie robi to wrażenia?

Wzruszył ramionami.

— Przyzwyczailiśmy się?

— Pamiętasz swojego pierwszego trupa, młody? — odezwał się Dave.

Założył ręce na piersi i z wrednym uśmiechem oparł się o ścianę obok okna. Najwyraźniej brał odwet za pająka.

— Zarzygałeś Ilii buty, nie?

Will pokazał mu środkowy palec.

Rome uniósł brew.

— To była sekretarka Badfaitha — wyjąsnił niechętnie Will. — I na swoją obronę pragnę powiedzieć, że bydlak zmasakrował jej twarz i zostawił ją w wannie z wodą w pustym mieszkaniu na totalnym zadupiu. Zanim na nią trafiliśmy, spędziła tam parę dni. W środku sierpnia. — Skrzywił się na samo wspomnienie. — Gniła, cuchnęła na milę, a ja skończyłem akademię trzy miesiące wcześniej i jeszcze nigdy nie widziałem trupa. Żadnego. Nawet to co zostało z wujka Freddiego pochowali w zamkniętej trumnie. Wierz mi, stary — dodał, obracając różdżkę w palcach — tutaj jest cudnie i uroczo w porównaniu z tą pieprzoną White.

Rome westchnął.

— U nas do takich spraw wysyłają, wiesz — skrzywił się — bardziej doświadczonych. Gówniarzeria dostaje czyste zaavadowania i to jak ma szczęście. Arie to już w ogóle, szef przeniósł ją od włamań i kradzieży.

Will uśmiechnął się kwaśno.

— Żadnych trupów?

— Żadnych trupów.

— Cóż. — Wzruszył ramionami. — Na pierwszy raz lepiej dostać świeżego — wskazał głową na lewitujący nad stolikiem worek — niż taką trzydniową Rainheart.

Rome wzdrygnął się.

— No błagam.

Dave zachichotał.

— Na pewno idzie ci lepiej niż młodemu.

— Myślę, że tu też znalazłoby się kilka pająków — stwierdził uprzejmie Will.

Dave poczerwieniał i dosadnie wyraził swoje zdanie na ten temat, zanim wymaszerował na korytarz, wciąż mamrocząc pod nosem przekleństwa.

Ariadna wróciła po kwadransie, gdy aurorzy z trupem dawno się ulotnili nie tylko z pomieszczenia, ale także z mieszkania. Wciąż niezdrowo blada dołączyła do Willa i Rome’a, zbierających porozrzucane po kątach torebki z dowodami i bardzo starała się przy tym omijać wzrokiem ciemnoczerwoną plamę na środku dywanu.

— Ej.

Will podniósł głowę znad w połowie wypełnionego kartonu i spojrzał w stronę drzwi. Belle szybkim krokiem pokonała całą długość salonu, trzymając przed sobą jak trofeum niewielki, przezroczysty woreczek. W środku było kilka zielonych igiełek.

— Znalazłam na wewnętrznej wycieraczce. To cis?

Will podrapał się po brodzie.

— Aż tak to ja się na botanice nie znam

— W okolicy na pewno rosną jakieś inne drzewa iglaste — zauważył Rome. — A nawet jeśli, cisy nie są przecież aż takie rzadkie, nie? Ktoś mógł to przynieść… — zawiesił głos i spojrzał na Willa, najwyraźniej szukając u niego wsparcia.

Will wzruszył ramionami.

— Skąd mam to wiedzieć? Jestem tutaj od tygodnia.

— Dlaczego akurat cis? — zapytała Ariadna słabym głosem.

Przysiadła na piętach i również zagapiła się na Willa, który rozłożył ręce. Wciąż miał jednak z tyłu głowy dziwną myśl, że o czymś zapomniał.

Aurorzy w końcu skończyli robotę i opuścili mieszkanie, a za nimi Oddział Antynekromancki, jak ochrzcił ich Rome. Demeter skrzywiła się i zabroniła mu tak mówić publicznie, ale Will wywnioskował po minach reszty zespołu, że ten kryptonim szybko się przyjmie.

Wright wydawał się nieco obrażony, że nie dostał sowy z biura o nowym morderstwie, Fawley wzruszył ramionami, a Thompson zakłopotał się, bo niechcący swoją przespał. Smith, wprawdzie nie wprost, ale dał wszystkim do zrozumienia, że on zrobił to celowo, bo miał ciekawsze rzeczy do roboty o trzeciej nad ranem, zwłaszcza że w mieszkaniu ofiary i tak było już wystarczająco tłoczno.

Jim nie krył oburzenia.

— Nie rozumiem, dlaczego ojciec nie zabrał mnie ze sobą — wyburczał, zakładając ręce na piersi i wydymając wargi.

Dee zacisnęła zęby, spoglądając na niego niechętnie.

— Tak, na pewno masz wielką wiedzę na temat brutalnych zabójstw — prychnęła. — Czy ktoś widział dzisiaj Malachi’a?

Will rozejrzał się ze zdziwieniem. Faktycznie, od początku wydawało mu się, że w gabinecie było zbyt cicho i jakoś tak za blado, mimo tęczowej bluzki Ariadny. Malachi chyba naprawdę zdrowo zabalował poprzedniego wieczora, skoro postanowił w ogóle nie zjawić się w pracy.

Will poczuł mieszaninę podziwu i zazdrości oraz trochę – odrobinę! – irytacji. Oni wyszli raz do baru i dostali szlaban, a ten się co noc włóczył nie wiadomo gdzie.

— To już tu leżało, jak przyszedłem.

Wright wskazał na leżącą na stole kartkę z logo hotelu Ritz w jednym z rogów. Dee zmarszczyła brwi, sięgając po wiadomość.

— „Jestem w szpitalu świętego Munga. M” — przeczytała na głos.

— Ojej, coś mu się stało? — zmartwiła się Ariadna.

— Raczej poszedł zbadać trupy — stwierdził Dave, podchodząc do ekspresu. — Chociaż polazł tam z własnej woli i to o takiej godzinie? Musimy uważać, bo jeszcze zażąda od departamentu wyższej stawki. — Odwrócił do góry dnem metalową puszkę. — Kawa się skończyła.

— Mogę skoczyć do bufetu — zaproponował Rome.

— Przydałoby się jeszcze jakieś śniadanie…

Will też odczuwał coraz bardziej dotkliwe ssanie w żołądku.

Demeter sapnęła.

— Zjemy na mieście — oznajmiła. — Potem Ilia pójdzie do tego szpitala… jak mu tam… — zerknęła na kartkę — świętego Munga, może Malachi’owi przyda się pomoc. I przy okazji przypilnuj, żeby za bardzo nie bałamucił uzdrowicieli — dodała ciszej, a Ilia pokiwał głową. — Belle i Wright, pójdziecie do Departamentu Transportu, na pewno już wiedzą o śmierci Groover. Co prawda od poniedziałku miała dopiero zacząć tam pracować, ale może ktoś ją znał albo znajdziecie coś ciekawego w dokumentach, przecież musieli zrobić na jej temat jakiś wywiad. Thompson, McLoughlin, wy porozmawiacie z jej rodzicami, aurorzy znaleźli ich adres.

Podała Dave’owi kawałek pergaminu i się zawahała, spoglądając na Thompsona.

— To są nie-magowie.

— Tak jak cała moja rodzina — odrzekł Thompson.

Dee wyraźnie ulżyło.

— Świetnie. Lesage, Bagnold, poszukajcie czegoś na temat Rook, przecież muszą być na jej temat jakieś inne informacje poza tym cholernym raportem. Dostaliśmy pozwolenie na przeszukanie archiwum w Departamencie Edukacji i Urzędzie Meldunkowym, no i do biblioteki w Hogwarcie. Ale wolałabym nie powodować popłochu, wysyłając aurorów do szkoły, więc to tylko w ostateczności — przyznała, krzywiąc się. — Lepiej pogadajcie z tym reportera z „Proroka”, który pisał artykuł o morderstwie, może coś jeszcze pamięta i uda wam się wyciągnąć nazwiska. Potter i Fawley, dowody ze sprawy Groover. Nie zamierzam słuchać żadnego narzekania — ucięła twardo, gdy Jim otworzył usta, żeby zaprotestować. Zmroziła go wzrokiem. — Ktoś to musi zrobić, teraz wasza kolej. Skatalogujcie wszystko i sprawdźcie, czy mamy jakieś powiązania z Rainheart. Ja, Smith i Mills… — urwała, patrząc na puste krzesło pod ścianą, na którym zwykle drzemał Mills.

— Został w mieszkaniu — przypomniał Will.

— No tak — westchnęła Demeter. Chyba zastanawiała się, jaki obraz nędzy i rozpaczy zastaną po powrocie do domu. — Więc… ja i Smith wrócimy do mieszkania Groover. Rozejrzymy się po okolicy, może przeoczyliśmy coś za pierwszym razem.

— Poszukajcie cisów albo innych iglaków — zasugerowała Belle.

Zastukała palcami w torebeczkę leżącą przed nią na blacie – nie chciała wrzucić jej do kartonu z resztą dowodów.

— Przepraszam… — Ariadna nieśmiało podniosła rękę. — A ja?

Demeter cmoknęła, jakby właśnie coś sobie przypomniała.

— Rozmawiałam rano z Potterem i doszliśmy do wniosku, że potrzebny jest łącznik między naszym zespołem a głównym Biurem Aurorów. Uznałam, że będziesz się do tego najlepiej nadawać, Merrick. Potraktuj to jako awans. I mówiłam, nie chcę słyszeć twojego jęczenia, Potter.

Jim kłapnął ustami i znów założył ręce na piersi.

Ariadna zarumieniła się.

— Dziękuję? — bąknęła.

— Proszę bardzo. Wszyscy widzą, co robić? No, to ruszamy. I żadnych wyskoków, jasne? — dodała na koniec Dee, po kolei mierząc wzrokiem Willa, Rome’a, Belle i Dave’a. — Nie myślcie, że zapomniałam o waszym szlabanie. Wciąż jesteście na warunkowym.

— Idziemy na śniadanie — zażądał Will, gdy tylko przekroczyli próg gabinetu. — Zanim żołądek przyssie mi się do kręgosłupa.

Rome pokiwał głową.

W bufecie było tłoczno, ale nie na tyle, żeby nie dało się znaleźć stolika. Will oczyścił go zaklęciem i przez kwadrans obserwował otaczających go ludzi, tylko co jakiś czas zerkając na Rome’a, czekającego w wyjątkowo krótkim jak na tutejsze standardy ogonku.

— Jak ma na imię?

Rome uniósł brwi, kładąc na blacie tacę z jedzeniem. Will wskazał na drugą stronę sali, gdzie jasnowłosa ekspedientka z mozołem nabijała na kasę wyjątkowo długie zamówienie. Łysiejący urzędnik w przyciasnej szacie wyglądał na poirytowanego powolną obsługą, wciąż coś mówił, intensywnie przy tym gestykulując. Dziewczyna założyła za ucho luźny kosmyk włosów, uśmiechając się uprzejmie, choć trochę nerwowo.

Rome wbił wzrok w talerz z jajecznicą.

— Nie wiem, o czym mówisz — wymamrotał.

— No weź, biurowy romans. To urocze.

— Odwal się.

Will roześmiał się cicho.

— To jak ma na imię?

— Ella — burknął w końcu Rome, agresywnie mieszając w swoim kubku. — I to nic takiego, tylko rozmawiamy.

— Zaproś ją na kawę.

Rome popukał się w czoło.

— Po pierwsze, co cię to obchodzi? A po drugie, ona pracuje w bufecie.

— To na spacer.

— Może później — mruknął Rome, wzruszając ramionami. — Jak skończymy sprawę.

— Naprawdę urocze.

— Pieprz się.

— Od czego zaczynamy? — zapytał Will pół godziny później, kiedy odstawiali brudne naczynia do okienka. — Departament Edukacji, Biuro Meldunkowe czy „Prorok Codzienny”.

Rome podrapał się po nosie.

— Departament Edukacji jest na piątym piętrze, a Urząd Meldunkowy na drugim, w Departamencie Przestrzegania Prawa — wyjaśnił, przepuszczając w drzwiach bufetu wiedźmę w wielkiej, złotej tiarze. — „Prorok” ma biuro na Pokątnej.

— Jeśli pytasz mnie o zdanie — westchnął Will — „Prorok” brzmi najmniej nudno.

Rome przyznał mu rację.

Przy okazji ich ostatniej wizyty na Pokątnej nie mieli możliwości do zwiedzania, zwłaszcza że mało który sklep był jeszcze otwarty o tak późnej godzinie. Tym razem Will nie tracił okazji i zaglądał w niemal każdą witrynę, co jakiś czas powodując zator na wąskim chodniku ku niezadowoleniu innych klientów oraz zgrozie Rome’a.

— Merlinie, opanuj się — jęknął Rome, odciągając go od drzwi Ollivanderów. — Przecież nie będziesz kupował różdżki, nie rób przypału.

Will zupełnie nie przejmował się jego zmieszaniem – istniała spora szansa, że już nigdy tutaj nie wróci, dlatego planował zobaczyć wszystko, o czym kiedykolwiek pisali w książkach. Miał zamiar opowiedzieć potem o tym Chrisowi i patrzeć, jak przyjaciel zielenieje z zazdrości.

Rome popukał się w czoło.

— Jesteś świrnięty.

Lokal zajmowany przez wydawców „Proroka Codziennego” mieścił się w nieco obdrapanym budynku wciśniętym na końcu ulicy, obok ogromnego, białego gmachu Banku Gringotta. Will mimowolnie pomyślał, że gobliny to jednak solidna firma – niezależnie od kraju ich banki zawsze wyglądały tak samo, eleganckie i zadbane.

W „Proroku” było szaro od papierosowego dymu. Will dokładnie tak wyobrażał sobie pracę w gazecie – huk maszyn do pisania, sterty papieru oraz dużo biegających bez ładu ludzi. W powietrzu śmigały papierowe samolociki i okazyjnie sowy, dziennikarze wrzeszczeli, rozlewając wokoło kawę z obtłuczonych kubków, a stojąca w jednym z rogów wielka, poobijana drukarka bez przerwy wypluwała tony świeżo zadrukowanego pergaminu.

W sumie to Will poczuł się jak w Biurze Aurorów, nawet przekleństwa leciały podobne.

Rome podszedł do najbliższego biurka.

— Gdzie znajdziemy Riordana Finchela?

Bardzo chudy mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach uniósł wzrok znad porozrzucanych na blacie zdjęć.

— A kto pyta? — burknął, nie wyjmując papierosa z ust.

Rome wyjął legitymację.

— E! — wrzasnął facet, odwracając się na krześle. — Finchel! Aurorzy do ciebie.

Finchel miał jakieś pięćdziesiąt lat, wielkie, piwne brzuszysko, obwisłe policzki i bardzo bystre spojrzenie. Zmierzył nim Willa i Rome’a, podciągając zjeżdżające mu z tyłka spodnie. Wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni poplamionej musztardą koszuli. A przynajmniej Will miał nadzieję, że to była musztarda.

— Czego? — rzucił, szukając zapalniczki.

Rome skrzywił się.

— Możemy pogadać na osobności?

Finchel odwrócił się bez słowa i poprowadził ich do małego, ciasnego pomieszczenia, wyglądającego na schowek na szczotki. Tyle że na środku stał kwadratowy stolik otoczony przez cztery rozklekotane krzesła.

Rome wyjął kopię artykułu dotyczącego śmierci Rook.

— Potrzebujemy informacji na ten temat.

Dziennikarz uniósł brwi, wydmuchując dym nosem.

— Przecież zamknęliście sprawę — zauważył Finchel, ignorując kasłanie Willa.

— Tak, ale być może pojawiły się nowe poszlaki — odparł Rome, rozganiając dłonią czarną chmurę sprzed swojej twarzy. — Uzupełniamy dane.

Finchel prychnął.

— Nie zdradzę nazwisk informatorów.

— Bo na pewno zdobyłeś je legalnie — rzucił Rome z przekąsem.

— Legalnie czy nie, to tajemnica dziennikarska i wam gówno do tego — warknął Finchel, zakładając ręce na piersi. Na wpół wypalony papieros zwisał mu z kącika ust. — Przyjdźcie z nakazem albo możecie mnie pocałować. A teraz wynocha.

— Przyjemniaczek — mruknął Will, gdy wyszli na zalaną słońcem ulicę.

— Masz ochotę na kawę? — zapytał pogodnie Rome. — Znam fajną kafejkę niedaleko.

Kawiarnia nazywała się Kontrowersja i faktycznie była bardzo przyjemna, a dodatkowo miała rozległy ogródek z widokiem na znaczną część Pokątnej. W innej sytuacji Will pewnie byłby zachwycony, ale przesadna wesołość Rome’a wydała mu się podejrzana.

— Stary — zaczął niepewnie, gdy rudowłosa dziewczyna postawiła przed nimi filiżanki — a tobie co się stało?

Rome pokręcił głową, uważnie obserwując wejście. Nagle zerwał się na równe nogi i szybkim krokiem wszedł do środka lokalu. Will odchylił się na krześle, obserwując jak Rome zaczepia wysoką, jasnowłosą kobietę w błękitnej szacie. Kobieta uśmiechnęła się na jego widok, ale po chwili mina jej nieco zrzedła. Gwałtownie pokręciła głową. Rome najwyraźniej nie dawał za wygraną. Kobieta znów odmówiła, choć chyba z mniejszym przekonaniem. Wreszcie odebrała zamówienie i wyszła.

— Co to było?

— To Delilah Simmons — odrzekł Rome, siadając na swoim miejscu. — Chodziliśmy razem do szkoły, a teraz ona pracuje w „Proroku”, jako asystentka redaktora naczelnego.

Will przyjrzał mu się uważnie.

— To nielegalne, nie?

— Tylko trochę. Nikt się nie dowie.

Delilah wróciła po kwadransie i dyskretnie wcisnęła Rome’owi w dłoń świstek papieru.

— Nie dostałeś tego ode mnie — zastrzegła półgłosem.

— Jesteś wielka, dzięki.

— Jasne — wymamrotała, wzdychając ciężko. — Postaraj się, żeby mnie nie wywalili, co?

Pocałowała go w policzek na pożegnanie i odeszła, strzelając obcasami o kostkę brukową.

Rome wsunął kartkę do wewnętrznej kieszeni kurtki.

— Chyba nie będziemy musieli grzebać w archiwach.

Will miał ochotę wznieść modły dziękczynne do wszystkich bogów.

4 komentarze:

  1. Ten rozdział wydał mi się trochę spokojniejszy (w końcu mieli TYLKO jedno morderstwo, co nie?), ale nie zmienia to faktu, że dobrze mi się go czytało. W głowie brak mi nowych teorii, zastanawiam się, co odkryją w tych papierach od asystentki. Może coś przełomowego? Nie wydaje mi się, aby te zbrodnie łączyły się z Badfaithem albo inaczej - są powiązane, ale nie Badfaith jest sprawcą. I o co chodzi z tym cisem?
    Pozdrawiam,
    G.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy określenie rozdziału jako "spokojniejszy" dobrze o nim świadczy na tym etapie opowiadania, ale pociesza mnie przynajmniej to, że nie utrudnia to czytania.

      Dziękuję za takie cierpliwe i wytrwałe komentowanie każdego rozdziału :) Nie masz pojęcia, ile to daję. I postaram się rozplątać wszystkie wątki w możliwie najbardziej satysfakcjonujący sposób ;)

      Również pozdrawiam,
      Bea

      Usuń
    2. Po prostu przyzwyczaiłaś mnie do ciągłych zwrotów akcji i obracania moich teorii o 180 stopni ;) A wydaje mi się, że właśnie im dalej w historię, tym bardziej powinno się wszystko klarować, więc myślę, że rozdział wyszedł dobrze :)

      Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie nie skomentować rozdziału, jeśli go przeczytam. Czasem krócej, czasem dłużej, zależy, ile mam czasu, ale lubię zostawić coś po sobie :)

      Usuń
  2. Hej, hej!
    https://www.wspolnymi-silami.pl/2021/02/229-ocena-pokuta-malfoyow.html
    zapraszam do dyskusji, pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń