niedziela, 21 lutego 2021

ROZDZIAŁ JEDENASTY. Wielcy nieobecni

 Michael Wells był potarganym gościem z kilkudniowym zarostem i podkrążonymi oczami ukrytymi za okularami w grubych oprawkach. Rozciągnięty – kiedyś chyba niebieski – T-shirt i spodnie na gumkę sprawiały, że wydawał się chorobliwie chudy.

Nie krył zdziwienia na widok aurorów.

— Nie zamknęliście śledztwa?

Rome złożył legitymację.

— Sprawdzamy nowe tropy. Nie zajmiemy panu dużo czasu.

— No dobra…

Niewielkie mieszkanie znajdowało się w niemagicznej okolicy. Wózek dziecięcy na pomazanej sprejem klatce schodowej, wąski przedpokój zawalony butami, podrapane szafki kuchenne, zlew pełen brudnych naczyń. Na wciśniętym pod oknem stole pudełka kaszek dla niemowląt od czwartego miesiąca życia.

Will rozejrzał się w miarę dyskretnie – żadnych dzieci w zasięgu wzroku.

Wells wskazał taborety po obu stronach stołu.

— Herbaty?

Ręce mu drżały, gdy nalewał wodę do czajnika.

— Dziękujemy — odparł Rome, siadając i od razu wyciągając mały notatnik z wewnętrznej kieszeni kurtki. — Długo był pan w związku z panną Rook?

— Prawie cztery lata. Pytaliście mnie już o to tuzin razy. Znaczy, wtedy…

— Domyślam się, że to dla pana trudne — powiedział łagodnie Rome, stukając długopisem w okładkę notesu. — I naprawdę bardzo nam przykro nam, że musimy znów pana nachodzić, ale ostatnio pojawiły się nowe okoliczności, dlatego jeszcze raz przyglądamy się śmierci panny Rook.

— Ona sama to zrobiła, nie? — wymamrotał Wells, nie patrząc na niego.

Potarł zapałkę o brzeg pudełka. Złamał kilka, zanim w końcu udało mu się skrzesać ogień.

— Tak, to ustaliliśmy pięć lat temu.

Wells sięgnął do szafki nad zlewem i wyjął z niej trzy kubki, każdy inny. Ostatni wyślizgnął mu się z dłoni i głośno stuknął o blat, ale nie zbił się. Wells sapnął przez nos, jeszcze mocniej zaciskając szczękę. Ustawił naczynia w równym rządku i z namaszczeniem nasypał do każdego po łyżeczce herbaty z poobijanej puszki w orientalne wzory.

Will i Rome cierpliwie czekali, aż facet wreszcie odwróci się twarzą do nich.

— Chodzi o tę kobietę, Rainheart, prawda? — zapytał cicho Wells, opierając się plecami o drzwi lodówki. — Czytałem wczoraj w gazecie. Zaraz pomyślałem o Lily.

Rome skrzywił się nieznacznie.

— Niestety, nie wolno nam na razie za wiele mówić na ten temat, ale tak, niektóre elementy obu spraw wydają się bardzo podobne…

— W „Proroku” pisali, że tamta była kochanką Malfoya — przerwał mu Wells, ignorując coraz bardziej namolne gwizdanie czajnika. — Lily na pewno go nie znała. Znaczy, kojarzę ze szkoły jego siostrę, ale wie pan, jak to jest, panie…

— Bagnold.

— …panie Bagnold. Tutaj wszyscy wszystkich znają.

Wzruszył ramionami.

— Tak, wiem. I nie ma pan żadnych podejrzeń, z kim panna Rook mogła mieć romans?

Gwałtownie potrząsnął głową i wreszcie wyłączył palnik.

— Dowiedziałem się przypadkiem, tuż przed tym jak…

Odchrząknął i całą uwagę skupił na nalewaniu wrzątku do kubków.

— Znalazłem list — podjął, z brzękiem odstawiając czajnik na kuchenkę. — Gość pisał, że za nią tęskni i wciąż myśli o ich ostatnim spotkaniu, i… och, Merlinie — westchnął, podając Rome’owi parującą herbatę — nie powiem, zrobiło mi się czerwono przed oczami. Wydzieraliśmy się na siebie chyba ze dwie godziny, aż w końcu trzasnąłem drzwiami i pojechałem do siostry. Emily, znaczy moja siostra, mieszka w Sutton, czasem u niej nocowałem, gdy się pokłóciłem z Lily albo coś. Wtedy zostałem tam cały tydzień, a w sobotę dowiedziałem się…

Głos znów mu się załamał.

— Rozumiem — rzucił Rome. — Ten mężczyzna nie podpisał się?

Wells otarł zaszklone oczy wierzchem dłoni.

— „S”. Podpisał się jako „S”, takie dziwne, fikuśne. Lily nie chciała o nim mówić, wciąż tylko powtarzała, że facet jest bogaty i ma stanowisko.

— Pracował w ministerstwie?

— Tak… Znaczy… — zawahał się. — Nie wiem, chyba tak… To było pięć lat temu, teraz nie pamiętam dokładnie całej kłótni — przyznał. — Ale Lily upierała się, że to ktoś, więc chyba musiał być z ministerstwa, nie?

— Bardzo możliwe — zgodził się Rome. — List zabrało biuro?

Wells zmarszczył brwi.

— No tak — odparł niepewnie.

— W takim razie na pewno jest w raporcie, do którego mają dostęp moi przełożeni.

Will był pod wrażeniem, jak łatwo Rome mijał się z prawdą. Wkurzało go też, że w ogóle musieli kręcić – niech diabli wezmą tego złodzieja raportów. Nie miał czego kraść. A żeby ci ręce uschły przy samej dupie, gumochłonie jeden, pożyczył mu Will.

Jedna z przyjaciółek Rook mieszkała na stałe w Edynburgu, adres innej zdezaktualizował się przez pięć lat, a dwie kolejne nie wiedziały nic poza to, co zdążył powiedzieć Wells. Ostatnia z kobiet, otoczona wonią kadzideł i zbyt mocnych perfum, nadal upierała się, że Rook była wzorem cnót wszelakich i na pewno nie zdradziłaby chłopaka ani też nie rozbiłaby komuś małżeństwa. A właściwie to prawie była dziewicą…

— Sama pani wspomniała, że miała chłopaka — zauważył Will.

Kobieta zmroziła go wzrokiem.

— Bogaty, żonaty, prawdopodobnie pracował w ministerstwie — podsumował Rome po tym jak aportowali się w parku i ruszyli w drogę do ministerstwa. — Albo pracuje nadal.

— I jego nazwisko zaczyna się na „s”.

Rome prychnął.

— Tak, to zawęża grono podejrzanych… Stary, wiesz, ile tam jest gości na „s”?

— Dużo? — westchnął Will.

Ominął starszą panią z jeszcze starszym psem, wyliniałym yorkiem, który spróbował dorwać mu się do nogawek. Will w miarę delikatnie odgonił go stopą, ale i tak staruszka pogroziła mu laską, mamrocząc o niewychowanej młodzieży.

— Poza tym to mógł być pseudonim. Jak „skarbuś” czy coś.

— Będziemy łazić po biurach i sprawdzać, kto zareaguje? — zaśmiał się Rome. — Nie wiem, czy to przeszłoby w Wizengamocie.

— Malfoy też nie zaczyna się na „s” — mruknął Will. — W sumie to w jego imieniu i nazwisku nie ma żadnego „s”.

— Chyba że jest „skarbusiem”.

Pokazał Rome’owi środkowy palec.

W gabinecie wrzało. Dee wydzierała się na Jima, a chłopak nie pozostawał jej dłużny, tyle że jednocześnie machał agresywnie w stronę Fawleya, siedzącego naprzeciwko z założonymi rękoma i obrażoną miną. Nadąsany był też Malachi i mordował wzrokiem Smitha, który prawił mu kazanie albo wygłaszał przemówienie – w każdym razie gestykulował równie mocno jak Jim i do tego co chwilę pukał się palcem w czoło. Konsultant w odpowiedzi pluł monosylabami, co zdarzało mu się rzadko, w porywach do nigdy.

Reszta zespołu stłoczyła się po drugiej stronie pomieszczenia i chyba do szczęścia brakowało im tylko popcornu.

— Co się dzieje? — zawołał Rome, próbując przebić się przez ten jazgot.

Dave wyszczerzył zęby.

— Dee się wściekła, bo Potter i Fawley prawie nic nie zrobili przez cały dzień. Pogryźli się zaraz po naszym wyjściu i teraz jeden zwala winę na drugiego.

Demeter wyglądała, jakby za chwilę miała buchnąć ogniem. W zasadzie Will niemal widział, jak z jej nosa wydobywały się kłęby dymu. To, że Jim nie prysnął jeszcze, gdzie pieprz rośnie, było wyrazem jego ogromnej odwagi albo bezbrzeżnej głupoty. Podobno granica między tymi dwoma pojęciami była bardzo płynna.

— A czemu Smith wrzeszczy na Malachi’a?

— Nie wrzeszczy — odkrzyknęła Belle i skrzywiła się. — Płonący stosie, jeśli zedrę sobie przez nich gardło, zażądam od Angoli odszkodowania… Malachi mówi, że Rainheart sama wypruła sobie flaki — wyjaśniła — ale ktoś jej kazał to zrobić.

— Czyli co, Imperius? — rzucił Rome gdzieś w przestrzeń obok jej głowy.

Belle udawała, że tego nie zauważyła.

— Albo coś w tym stylu. W każdym razie podobno cuchnie z daleka mroczną magią jak wiadro odorosoku w szatni męskiej drużyny quodpota. A Smith właśnie tłumaczy Malachi’owi, że nie da się udowodnić, czy ktoś był pod wpływem zaklęcia, kiedy dźgał się w brzuch nożem kuchennym — prychnęła, przewracając oczami.

— Moment, w końcu od tego jest Malachi, nie? — zauważył Will. — Zna się na czarnej magii i wie jak ją znaleźć.

— Powiedz to Smithowi.

Dee wreszcie ochrypła. W akcie desperacji wyjęła różdżkę i grożąc nią Jimowi, kazała mu wynosić się z gabinetu i nie pokazywać jej na oczy aż do poniedziałku (co w piątkowe popołudnie robiło niewielką różnicę). Potter huknął drzwiami, aż zadrżała podłoga.

Will nie był pewien, jak zareaguje na to Potter Senior. Bądź co bądź – połowa obecnych w pomieszczeniu aurorów mieszkała w jego domu.

Demeter najwyraźniej o tym nie myślała. Poinformowała Smitha, że zaklei mu usta trwałym przylepcem, jeśli mężczyzna natychmiast ich nie zamknie. Smith popatrzył na nią spode łba, sapiąc niczym rozjuszony smok tuż przed rzuceniem się na ofiarę, ale spełnił polecenie. Nie mógł się jednak powstrzymać przed zerkaniem na Malachi’a z pogardą.

— W poniedziałek rano chcę widzieć od każdej pary szczegółowy raport z dzisiejszych zadań — wycharczała Demeter, z trzaskiem odkładając różdżkę na stół, aż posypały się iskry. Will i Thompson w ostatniej chwili cofnęli się razem z krzesłami. — A teraz won mi stąd.

Większości osób nie trzeba było dwa razy powtarzać – młodzież w okamgnieniu znalazła się na korytarzu. Smith i Fawley wymaszerowali z wysoko uniesionymi głowami, a Malachi przeprowadził cały rytuał dokładnego rozprostowywania zagnieceń, poprawiania mankietów i zapinania marynarki, zanim majestatycznym krokiem ruszył do wyjścia. W międzyczasie Dee zaczęło lekko dymić z uszu, choć nie odezwała się słowem.

— Chyba darujemy sobie dzisiaj wyjście do baru — mruknął Dave, gdy czekali na windę.

Wright spojrzał na niego ze zgrozą.

— Jeszcze mi życie miłe, bardzo dziękuję.

Dave musiał zatem zadowolić się szalenie interesującą wyprawą do marketu, bo tego dnia wypadała jego kolej. Przynajmniej kupił piwo i resztę wieczoru on, Will i Belle spędzili na graniu w karty w wyciszonym zaklęciami pokoju Willa.

Rano Will wrócił z treningu i zastał sowę na zewnętrznym parapecie okna.

— Cześć, Bart — mruknął, wpuszczając stworzenie do środka.

Odczepił kopertę od jego nóżki, a Bart zahuczał przyjaźnie i przeleciał na szafę, gdzie umościł się do snu z łebkiem schowanym pod skrzydłem.

 

Kochany Willu,

Dziękujemy za piękną pocztówkę, ale mógłbyś mieć trochę serca dla martwiących się o Ciebie rodziców i napisać na niej więcej niż „Doleciałem w całości”.

Jak się czujesz? Dobrze Was zakwaterowali? Pamiętasz o regularnym jedzeniu? Mam nadzieję, że w ogóle jesz coś poza tymi okropnymi fast foodami. Czytałam, że Anglicy lubią tłuste śniadania, a potem jeszcze zapychają się kiepskim jedzeniem w tanich knajpach. Wiesz, że to niezdrowe, a w Twoim zawodzie nie możesz sobie pozwolić na obrastanie tłuszczem.

Może poznałeś jakąś fajną dziewczynę? Jestem pewna, że jest tam pełno czarujących młodych dam. To w końcu bardzo elegancki naród, wystarczy spojrzeć na ich królową, naprawdę niezwykła kobieta, nawet jak na nie-maga.

Wszyscy bardzo za Tobą tęsknimy.

Całusy,

Mama i Tata

 

Will pokręcił głową, uśmiechając się mimowolnie. Cała mama, wciąż traktowała go, jakby miał cztery lata, a nie dwadzieścia cztery.

Wygrzebał z walizki jakiś najmniej wymięty kawałek papieru, ale szybko się rozmyślił i cisnął kartkę na nocną szafkę. Miał dużo czasu na wymyślenie odpowiedzi – Bart na razie nie nadawał się do podróży powrotnej.

Weekend upłynął głównie na unikaniu Demeter, która najwyraźniej testowała wytrzymałość wszystkich drzwi w budynku, bo waliła nimi zdrowo przy każdej się okazji. Przez resztę czasu wyżywała się werbalnie na Millsie, jako że rzadko udawało jej się trafić na kogoś innego – pozostali mieli rozpracowany niezawodny system schodzenia jej z drogi. Sprawę ułatwiało to, że Dee była przewidywalna do bólu i niechętnie zmieniała stare nawyki. Wstawała, chodziła biegać, jadła posiłki i kładła się spać zawsze o tej samej porze, a wstrzelenie się w lukę pomiędzy tymi czynnościami było już tylko kwestią dobrego słuchu i godnego aurora refleksu do wykonania natychmiastowego odwrotu w chwili zagrożenia.

Tylko Dave czasem coś stękał o gorączce więziennej i początkach paranoi…

Niestety – kiedyś musiał nadejść poniedziałek. Nawet Mills się przed nim nie uchował.

— Dee — zaczęła cicho Belle, gdy wchodzili do ministerstwa — wiesz, że uduszenie syna szefa aurorów będzie… lekkim nietaktem? Nawet jeśli ten syn jest szalenie wkurwiający, a szef aurorów nie ma jaj, żeby nad nim zapanować…

Demeter nie zaszczyciła jej spojrzeniem. Wtargnęła do gabinetu z miną seryjnego mordercy na odwyku i od progu zaczęła szukać ofiar.

— Raporty — wydyszała.

W jej stronę po blacie prześlizgnęło się pięć teczek.

Znudzony Malachi oglądał swoje paznokcie z miną mówiącą: „I co mi zrobisz?”

Dee prychnęła ogniem. Na szczęście Smith rzucił jej na stertę jeszcze jeden dokument.

— Przyszły ostatnie papiery z Munga w sprawie Rainheart — oznajmił. Jego zadowolona mina nie spodobała się Willowi. — Włos należał do Malfoya.

Dave zaklął, oblawszy się kawą. Cofnął się po serwetkę.

— Ale… że jak? — wykrztusił Will. — Są pewni?

Popatrzył na Rome’a, który westchnął.

— Wczoraj po południu jego żona osobiście dostarczyła próbkę do porównania.

— Co? Dlaczego?

Rome pokręcił głową.

Otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wleciał papierowy samolot. Zakołował nad stołem i z gracją wylądował tuż przed Demeter. Dee rozprostowała pergamin, a przy czytaniu wyraźnie uszło z niej trochę powietrza.

— To od ministra magii — wymamrotała. — Ilia, zrób odprawę — rozkazała, wkładając mężczyźnie w ręce plik raportów.

Will zastanawiał się, czy wieści o ich wczorajszej awanturze zdążyły już dotrzeć do ministra i czy podchodziło to pod jego jurysdykcję. Na pewno Jim tak uważał, bo odprowadził Dee tryumfalnym spojrzeniem i złośliwym uśmiechem, kiwając się na tylnych nogach krzesła. Demeter miała minę, jakby resztkami sił powstrzymywała się przed grzmotnięciem chłopaka jakąś klątwą.

W progu minęła się z kolejnym samolotem. Tym razem adresatem był Rome.

— To od Arie — powiedział, marszcząc brwi. — Chce, żebym zajrzał do biura.

Ilia skinął lekko.

Will zawahał się tylko na sekundę, ale ostatecznie ciekawość zwyciężyła. Nie pytając o zgodę, zerwał się z krzesła i pobiegł za Rome’em. Zresztą Ilia nie protestował – machnął ręką, po czym otworzył pierwszą z teczek.

Nie dało się nie zauważyć, że w Kwaterze Głównej panowała napięta atmosfera. Było nienaturalnie cicho i spokojnie, a wszyscy aurorzy grzecznie siedzieli przy swoich stanowiskach, choć mało kto skupiał się na pracy. Will domyślił się, że powodem tej dziwnej zmiany był wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w szarym płaszczu, rozmawiający z Potterem pod jego gabinetem. Obaj wyglądali na zdenerwowanych – Potter potrząsał głową, raz po raz poprawiając okulary, a mężczyzna energicznie gestykulował prawą ręką. W drugiej trzymał elegancką aktówkę z brązowej skóry.

Ariadna bezszelestnie przemknęła między boksami.

— Dobrze, że już jesteście.

— Arie, co tu, do licha, robi Nott Starszy? — rzucił Rome, marszcząc brwi.

Will o mało nie połknął języka.

— O Merlinie — jęknęła wyraźnie wstrząśnięta Ariadna, kładąc dłoń na sercu. — Normalnie w to nie uwierzycie. Przed chwilą pani Malfoy zgłosiła zaginięcie męża!

— Że co?! — zapytali równocześnie Rome i Will.

Kilkoro aurorów najbliższych popatrzyło na nich z zaciekawieniem.

Niebieskie oczy Ariadny rozszerzyły się z przejęcia.

— Podobno parę dni temu wyszedł rano z domu i słuch o nim zaginął. Pani Malfoy wyglądała na roztrzęsioną — szepnęła. — Szef zaraz posłał sowę do Zabiniego, no i coś słyszałam, że biuro ma mieć zgodę na wejście do Malfoy Manor, wprawdzie pod nadzorem Zabiniego i Notta Starszego, ale to zawsze coś.

— Szlag, stąd te próbki — mruknął Rome, odwracając się do Willa. — Ustalali, gdzie Malfoy był przed zaginięciem.

— Hę…? Ale jakie próbki? — zdziwiła się Ariadna.

— W Mungu dostali wczoraj próbki włosów Malfoya. Pasują do tego z domu Rainheart.

— To on ją zabił? — pisnęła, zasłaniając usta.

Rome rozłożył ręce.

— Och, Merlinie…

Po drugiej stronie sali Nott Starszy podał dłoń Potterowi i skierował się do wyjścia.

Rome drgnął.

— Idziemy — syknął na Willa.

Po drugiej stronie departamentu wpadli prosto na Demeter.

— Co wy… — zaczęła, marszcząc groźnie brwi.

— Arie wezwała nas do biura — wpadł jej w słowo Rome. — Minister mówił o Malfoyu?

Ciężkie westchnienie było wystarczającą odpowiedzą.

Za plecami Willa skrzypnęły drzwi i na korytarz wkroczył Nott Starszy. Will rzucił Rome’owi spanikowane spojrzenie. Dee, jeszcze nieświadoma, z kim miała do czynienia, krytycznie zmierzyła przybysza wzrokiem, zanim gestem kazała podwładnym wejść do gabinetu.

— Na wszystkich bogów! — zdenerwowała się Belle, trzasnąwszy dłonią w stół. — Po co temu po trzykroć przeklętemu Badfaithowi jest Malfoy?!

— Może zamierza założyć klub upadłych czarnoksiężników? — sarknął Dave.

Nikt się nie roześmiał.

— Myślicie, że Badfaith go porwał? — wtrącił cicho Wright.

Belle uniosła brew.

— Masz inny pomysł?

Pokręcił głową.

— Ja też nie.

— Bardzo wygodne — prychnął Smith, zakładając ręce na piersi. — Jest oskarżony o morderstwo, to sobie zniknął.

Fawley potaknął, namiętnie pucując okulary brzegiem szaty.

— Nie oskarżony, tylko powiązany z morderstwem — powiedział Malachi stanowczym tonem pozbawionym zwykłego rozbawienia. — Poza tym pragnę zauważyć, że to powiązanie również jest bardzo grubymi nićmi szyte.

— Włos… — odezwał się Jim.

Jeden włos — uciął konsultant, patrząc jednak na Smitha. — Jeden jedyny, za to świetnie zachowany włos. Tak, to zupełnie niepodejrzane.

Smith zazgrzytał zębami.

— Może to być też zmyłka. — Jim nie dawał za wygraną. — Malfoyowie to sprytne mendy.

— I ta „sprytna menda”, cytując pana, panie Potter, według wielu z obecnych tu osób od lat bezkarnie łamiąca lub przynajmniej naginająca prawo, tak lekkomyślnie zostawiła swój włos nie tyle na miejscu zbrodni, co wręcz na zwłokach. Czy tylko ja widzę brak logiki w tej teorii?

Jim z naburmuszoną miną zjechał niżej na krześle.

— Wypiłem za mało kawy, żeby to ogarnąć — westchnął Dave, podnosząc się z miejsca.

— Zrób cały dzbanek.

Dave mlasnął, ale od Thompsona kubek.

Nawet Malachi miał problem z ukryciem dezorientacji, choć bardzo się starał, z wielkim zaangażowaniem wpatrując się w sufit. Dee prowadziła z Ilią niewerbalną rozmowę ponad głową beztrosko chrapiącego Millsa, Thompson stukał paznokciami w bok napełnionego kubka, doprowadzając wszystkich do szału, natomiast Wright gryzł końcówkę pióra. Jim założył ręce za głowę i bujał się na tylnych nogach krzesła, a Fawley nadal polerował okulary z taką energią, jakby zamierzał zrobić w nich dziury.

Will zagapił się na Belle, bawiącą się brzegiem małej torebki na dowody i nagle coś zaskoczyło w jego mózgu.

— Cisy! — jęknął głośno.

Jak mógł być takim idiotą!

Rome skrzywił się, zasłaniając ucho, a pozostali spojrzeli na Willa jak na wariata.

— Odbiło ci? — zapytał Dave.

— Nie. Te pieprzone cisy nie dawały mi spokoju.

Demeter zmarszczyła brwi.

— Lesage, mów jaśniej — wycedziła.

— Malfoy Manor otaczają cisy — powiedział Will, waląc się otwartą dłonią w czoło.

— Skąd ty to… — zaczął Rome, ale urwał i pokręcił głową. — Niech zgadnę, książki?

— Noooo… Poza tym byliśmy tam — przypomniał mu Will. — Do dworu prowadzi długa aleja otoczona iglakami. Założę się, że to te cholerne cisy! — Znów pacnął się w czoło. — O bogowie, ale ze mnie kretyn…

Rome aż się zatknął.

— Ja pierdzielę…

Wright uniósł obie ręce.

— Zaraz, czy to przypadkiem nie świadczy na niekorzyść Malfoya? — zastanowił się.

Jim sapnął tryumfalnie, na co Malachi, który wziął sobie chyba za punkt honoru bronienie dobrego imienia tej rodziny, zmiażdżył go wzrokiem. Jednak nawet konsultantowi zabrakło przekonywujących argumentów.

Jego zaangażowanie w odgrywanie roli adwokata diabła było urocze. I dziwne.

— To też może być blef…

— Jeśli tak, to jest piętrowy — zauważyła Belle. — Co w sumie nie byłoby aż tak dziwne w przypadku Badfaitha, ale na zbieg okoliczności trochę za duże, nie uważasz?

Malachi zacisnął usta.

— Co wiemy o zbiegach okoliczności? Wszechświat jest zbyt leniwy — wymamrotał Will.

— Czy ty cytujesz „Sherlocka”? — zapytał Rome z rozbawieniem.

Will zaczerwienił się.

Dee wstała.

— Dobra, nie ma co tu siedzieć i zapuszczać korzenie. Pójdziemy na drugą stronę i włączymy się w akcję, skoro i tak nie mamy na razie żadnych innych sensownych tropów. Może dowiemy się czegoś ciekawego.

— Demeter, kochana — wymruczał Malachi na korytarzu — czy w swojej łaskawości udostępnisz mi kilka osób na wyłączność?

— Że co, Malachi? — burknęła, marszcząc nos. — Mów jak człowiek.

Konsultant przygryzł wargę, poprawiając mankiety koszuli. Wyraźnie próbował w ten sposób zyskać na czasie, żeby dobrze dobrać słowa. Will był zmuszony go wyprzedzić, nie mógł się jednak powstrzymać przed obejrzeniem przez ramię.

— Chciałbym trochę bardziej rozejrzeć się wokół domu panny Rainheart i potrzebuję kilku osób do pomocy. Coś mi nie pasuje.

Dee cmoknęła.

— W sumie, czemu nie… Tylko bez żadnych głupot, jasne? Kogo chcesz?

— Williama, Davida i pana Bagnolda.

— Lesage! — dotarło do Willa, gdy zamykał za sobą drzwi Kwatery Głównej. — Wróć. I weź jeszcze zawołaj McLoughlina i Bagnolda.

Ostatecznie dołączyła też do nich Belle.

— Nie zamierzam przegapić kolejnej imprezy — oświadczyła.

Malachi posłał jej blady uśmiech.

— Podoba mi się twoje podejście, cukiereczku, ale chyba nie dzisiaj.

W dzielnicy zamieszkiwanej przez nieboszczkę panowała ta sama sielska atmosfera, jaką Will zapamiętał z poprzedniej wizyty, z tą różnicą, że tym razem w jednym z domów nie zalegał rozkładający się trup. Chodnikiem po drugiej stronie ulicy spacerowała młoda kobieta z wózkiem w intensywnie różowym kolorze, gdzieś w oddali ktoś kosił trawę, natomiast z któregoś z kilkunastu otwartych na oścież okien wydobywało się smętne zawodzenie skrzypiec. Will skrzywił się. W najbliższym czasie nie ma co liczyć na telefon z filharmonii narodowej.

Pchnął furtkę i zatrzymał się na wykładanej kolorowymi kamieniami ścieżce. Wcześniej nie zauważył, że rosły wzdłuż niej niezapominajki.

Na sąsiedniej posesji rozległo się jazgotanie psa.

— Malachi, czego my właściwie szukamy?

Konsultant skrzywił się.

— Powiem wam, jak to znajdę — mruknął. — Po prostu…

Machnął ręką w niesprecyzowanym kierunku, trochę jakby odganiał natrętną muchę, zanim wszedł do domu. Belle i Rome ruszyli za nim.

Will przystawił dłoń do czoła i spojrzał w górę, na ciemne okna. Odwrócił się.

— Dave, gdzie poszedł ten facet?

— Hm? Jaki facet?

— No ten co kręcił się tu po śmierci Rainheart.

— Zwiał tylnym wyjściem.

Za budynkiem znajdował się kawałek trawniczka, aktualnie nieco zarośniętego i przypieczonego lipcowym słońcem, drewniana altanka oraz mała fontanna z pucołowatym amorkiem w centralnym miejscu. Do altanki wciśnięto biały, metalowy stół oraz ławkę i cztery krzesła z grubych, wymyślnie powyginanych prętów, natomiast pod sufitem wisiała pajęczyna choinkowych lampek.

Wszędzie wokoło rosły kaskady różnokolorowych kwiatów, głównie róż.

Dave machnął ręką na wysoki żywopłot otaczający teren.

— Mówiłem, przesadził przez niego jak tresowany żabert — prychnął. — Goniliśmy go przez kilka ogrodów, ale nie chcieliśmy zwracać uwagi nie-magów. A do tego Wright zawiesił się na jakimś płocie i rozwalił sobie kolano. — Przewrócił oczami.

Wrócili na ulicę, gdzie dołączył do nich Rome, któremu najwyraźniej znudziło się szperanie w bieliźnie denatki.

Pięć domów dalej znaleźli się na rozwidleniu. Dave podrapał się po nosie.

— Wydaje mi się, że skręcił w prawo…

Potem zrobiło się jeszcze trudniej i w efekcie przez dłuższy czas kręcili się bez celu po osiedlu, co tylko przyciągnęło uwagę pewnej starszej pani. Rome pomachał jej przed nosem jakąś legitymacją, zdecydowanie nie aurorską, i kobieta niechętnie wróciła do domu. Nie przestała jednak zerkać na nich podejrzliwie zza firanki.

Rome schował dokument.

— Zarząd dróg — wyjaśnił w odpowiedzi na zaciekawione spojrzenie Willa. — Dostajemy od biura trochę mugolskich papierów do pracy w terenie. Policja, geodezja, inspekcja sanitarna. U was czegoś takiego nie ma?

Will pokręcił głową.

— Po prostu kofundujemy tych najbardziej upierdliwych, jeśli… — urwał, zatrzymując się przed salonem samochodowym. — Zaraz, nie wygląda ci to znajomo?

Rome rozejrzał się, marszcząc nos.

— A powinno?

— Wydaje mi się, że już tu byłem.

— New Street Hill — przeczytał, wskazując wiszącą na słupie tabliczkę. — Stary, naprawdę, nie znam na pamięć całej mapy Londynu.

Will wyjął komórkę i wpisał nazwę w Google Maps.

— Niedaleko jest cmentarz Grove Park.

Rome wytrzeszczył oczy.

— Ale przecież…

— Tam ukradziono zwłoki — zakończył za niego Will.

Zaczął przeszukiwać pliki w telefonie.

Rome zajrzał mu przez ramię.

— Zrobiłeś zdjęcia dowodom? Wiesz, że to niezgodne z regulaminem?

— Ale dużo łatwiejsze niż taszczenie ze sobą paru wielkich pudeł — odparł Will, przewracając oczami. — No wiedziałem, że już gdzieś widziałem ten wieżowiec. Popatrz na to — powiedział, odwracając ekran w stronę Rome’a. — Tutaj pojawili nam się na kamerach nasi złodzieje ciał.

— Cholera.

Will wysłał Belle sms z lokalizacją.

— Przecież aurorzy już to przetrząsnęli — burknął Dave, patrząc ponuro w dół ulicy.

— Szukali śladów magii — odpowiedział Malachi z błyskiem w oku. — My poszukamy naszej zaginionej damy.

Dave westchnął.

Will zeskanował kilka domów, zajrzał do paru kontenerów na gruz i jednego opuszczonego domu, a także został oszczekany przez wrednego psa wielkości konia – naprawdę, brytyjskie czworonogi najwyraźniej go nie lubiły, Amerykanie wydzielali jakiś konkretny zapach, czy jak? – gdy usłyszał ciche gwizdanie. Zlokalizował wzrokiem Rome’a.

— Masz coś? — zapytał, podchodząc.

Rome był zielony na twarzy.

— Garaż z tyłu. Tylko uważaj.

Will nie musiał pytać o więcej.

Zastawienie nosa rękawem niewiele pomogło i Will musiał użyć Zaklęcia Bąblogłowy, żeby w ogóle móc oddychać. Nie pamiętał, ile ciało leżało w grobie przed „porwaniem”, ale zdecydowanie było w bardzo zaawansowanym stadium rozkładu. Na dodatek najwyraźniej żywiły się na nim chyba wszystkie okoliczne gryzonie – co nie było dziwne, biorąc pod uwagę bliskie sąsiedztwo rozległego parku – bo brakowało wszystkich palców od rąk i jednej stopy. Wprawdzie aurorzy dostali od niemagicznej policji zdjęcie świętej pamięci nieboszczki – której imienia Will też nie mógł sobie przypomnieć – ale nie miało to teraz znaczenia. Czaszka została prawie zupełnie ogołocona z tkanek.

Will wrócił na ulicę i dopiero wtedy wziął głębszy oddech.

— Chyba mamy naszego trupa.

— Tak myślisz? — stęknął Rome. — Merlinie, dlaczego nikt tego nie zauważył?

Will wskazał wielką tabliczkę z informacją: „NA SPRZEDAŻ”, zawieszoną na rusztowaniu, którym otoczony był budynek. Wyglądało to trochę, jakby ktoś rozmyślił się w połowie remontu generalnego i zostawił wszystko, łącznie z wściekle pomarańczowym zsypem na gruz przyczepionym do okna na piętrze. Idealne miejsce do podrzucenia ciała.

— Pewnie nikt tu od dawna nie zaglądał.

— A sąsiedzi? Śmierdzi na milę!

— Może myśleli, że zdechła jakaś wiewiórka?

Rome posłał Willowi sceptyczne spojrzenie.

— Nie gap się tak — burknął Will. — Skąd mam to wiedzieć?

Malachi był o wiele bardziej podekscytowany znaleziskiem.

— Jakieś ślady czarnej magii? — zainteresowała się Belle.

Stała na bezpiecznej pozycji po zewnętrznej stronie zdewastowanych drzwi z marynarką konsultanta nonszalancko przerzuconą przez ramię i z bańką powietrza wokół głowy. Nie wydawała się z tego powodu szczególnie zadowolona – przezroczysta sfera w kilku miejscach mocno naciskała na loki, niszcząc idealną fryzurę.

— Nie — odparł Malachi, wychodząc z garażu i odwijając rękawy koszuli. — Za to znalazłem ślady kogoś szukającego śladów.

— Serio, to się da sprawdzić? — zdziwił się Will.

— Och, drogi Williamie, wszystko da się sprawdzić. Magia zawsze zostawia ślady.

— A u Rainheart? Coś tam było?

— To samo, ktoś bardzo chciał coś znaleźć.

— No więc — rzucił ponuro Rome, gdy wysłali wiadomość do Dee. — Po jaką cholerę Badfaith kradł trupa i podrzucał go do opuszczonej piwnicy. To jakaś zmyłka?

Malachi oczyścił buty zaklęciem i dopiero wtedy wziął od Belle swoją własność.

— Pokusiłbym się o stwierdzenie, że raczej przynęta.

— Na kogo… Cholera, na Malfoya — westchnął Rome.

— Hm.

— Do diabła, on naprawdę go porwał.

— Hm.

Dave spojrzał w niebo i pokręcił głową.

— Czy ta sprawa może być jeszcze bardziej dziwna? — wymamrotał.

Will wzruszył ramionami, obserwując aurorów maszerujących od strony cmentarza.

Odezwał się telefon Belle.

— Tak? Co? Gdzie?! — zawołała, otwierając szerzej oczy. — Aha. Aha. Już tam… — urwała i zazgrzytała zębami. — Ale… Nie… Może lepiej… Uch, no dobra — wyburczała. Rozłączyła się i z nadąsaną miną wrzuciła komórkę do kieszeni. — To była Dee — oznajmiła, choć już chyba wszyscy zdążyli się tego domyśleć. — Badfaith znów kogoś wypatroszył.

— Merlinie — jęknął Rome.

— Gdzie? — zapytał jednocześnie Will.

Odsunęli się z podjazdu, żeby zrobić miejsce Brytyjczykom.

— Malachi zaraz dostanie adres. My mamy iść do Malfoy Manor — odparła Belle, nie kryjąc niezadowolenia. — Malfoyowie zgodzili się wpuścić aurorów, ale pod warunkiem, że będzie to amerykańska część zespołu. Dee i Ilia utknęli na miejscu zbrodni, a Millsa nikt tam nie pośle.

— Przynajmniej nikt normalny — sarknął Dave. — Niby czemu upierają się przy nas?

Belle prychnęła.

— Bo są dziwni?

Rome odchrząknął.

— To ja idę z Malachi’em? Nie jestem Amerykaninem.

— Chyba nie — zawahała się. — W końcu potrzebujemy przewodnika, co nie? Najwyżej teleportujesz się od nich.

— Dobra, ale przedtem obiad — wtrącił Dave.

— W Everleigh jest jakaś knajpka.

Rome wciąż był trochę blady i wyglądało na to, że jeszcze przez dłuższy czas nie uda mu się niczego przełknąć.

Zostawili Brytyjczyków z aromatycznym znaleziskiem, przeszli na drugą stronę ulicy i – nie bez trudu – przeskoczyli przez ogrodzenie z kutego żelaza, otaczające park. Malachi miał przy tym tak cierpiętniczą minę, jakby został do tego zmuszony po długich torturach.

Aportowali się w znanym już Willowi miejscu przy kościele, niecałą milę od dworu.

4 komentarze:

  1. W sumie tak podejrzewałam, że Malfoy mógł zostać porwany i dlatego jest wciąż nieobecny. Dziwi mnie trochę, że zgłosili to tak późno, ale w sumie jest dorosłym człowiekiem.
    Co do tożsamości zabójcy nie jestem pewna, w sumie mógłby to być każdy (w tym nadal przyglądam się Romowi). Ale na dobrą sprawę może to też być ktoś od Malfoyów, na myśl przyszła mi asystentka. Jakby nie patrzeć to powinien być ktoś, kto ma dostęp do cisów.
    Dobra, koniec teorii spiskowych XD
    Ogólnie rozdział mi się podobał, bohaterowie mają jakiś trop, pewne zagadki się rozwiązują. Lubię, że nie zdradzasz nam wszystkiego na raz. Trochę żałuję, że nie opisałaś żadnej sceny rozmowy czy coś między bohaterami, gdy ukrywali się przed Dee w domu. W sumie nie dziwię się, że tak się wścieka. Należało im się.
    Zaintrygowała mnie też tożsamość pana "S". Zgadzam się z Willem - to raczej nie od nazwiska, ale mi skojarzyło się ze Slytherinem.

    Na koniec - nie mogę skopiować, ale pod koniec rozdziału, kiedy Will przeszukuje gruzy, to zabrakło słowa "do" (zajrzał (do) kontenerów) oraz zgubił się czasownik pod koniec akapitu.

    Pozdrawiam,
    Golden

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, wiem, plot twist z Malfoyem nie jest szczególnie wymyślny, biorąc pod uwagę ilość moich podpowiedzi, ale potrzebne jest mi to fabularnie ;) A Malfoyowie chodzą swoimi ścieżkami, w kolejnym rozdziale trochę się wyjaśni, czemu od razu tego nie zgłosili ;)

    Och nie, Jezz? Kurczę, że też sama na to nie wpadłam xD Ale... ciepło, ciepło. W pewien sposób ;p

    Może kiedyś napisze długie i nudne opowiadanie z cyklu: "Co aurorzy robią w wolnym czasie.

    Dzięki, nie zauważyłam tego :) Dostałam ocenę na WS i zablokowałam kopiowanie. Jakoś czuję się tak mniej paranoicznie. Choć jak ktoś będzie chciał ukraść tekst, to to zrobi, niezależnie od moich wysiłków :/

    Również pozdrawiam,
    Bea

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm... Robi się bardzo ciekawie. Po raz pierwszy czytam kryminał osadzony w świecie Pottera, i muszę powiedzieć, że te światy fajnie się dopełniają! Czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło, że Ci się podoba :) Chciałam, żeby to opowiadanie było trochę inne i wprowadzam moją wizję w życie, z lepszym lub gorszym skutkiem.

      Dzięki za komentarz :)

      Pozdrawiam,
      Bea

      Usuń